Rozdział I
Początek
I nadejdzie ten dzień,
Dzień w którym Ci wszyscy winni
Dostaną szansę odkupienia za grzechy swe,
Bo niziołek natchnie ich nadzieją,
W dniu spadających gwiazd roku pewnego,
Narodzony w samotności i skazany na śmierć,
A brat bliźniak z matki i ojca inszego
Narodzi się, by odzyskać ten świat zatracony,
I opłakać niziołka jednego,
W niemocy spowity przy skale na krańcu świata,
Była noc. Chmury zakrywały niebo, a wiatr dostojnie przesuwał je po nieboskłonie.
Tworzyły szczelną barierę dla migocących gwiazd i srebrnej poświaty księżyca.
Nie było nic widać choć oko wykol. Jednak ten naturalny rytm przyrody coś
zakłócało. Można było wyczuć jakieś dziwne napięcie, które z każdą upływającą chwilą
gwałtownie narastało zwłaszcza w tym upiornym miejscu.
Po wielokroć widział tę właśnie scenę w swoich snach. Kiedyś, jako
młody chłopiec, bał się tego upiornego lasu, bał się tej wszechobecnej ciemności,
która go wokół osaczała. Zupełnie nie wiedział, co nastąpi dalej w tym dziwnym,
niekończącym się koszmarze, bo ten majak ni to będący na jawie, ni to będący
urojeniem w jego głowie, nigdy nie miał swojego końca. Urywał się zawsze w tym
samym momencie. A wtedy on budził się cały zlany potem ze strachu. Niejednokrotnie
więc nachodziła go myśl, że w końcu będzie musiał poznać finał tego sennego omamu.
Czuł całe swoje dotychczasowe życie, tak podświadomie, że ów koszmar kiedyś
nabierze rzeczywistych kształtów właśnie tutaj w realnym świecie a on zostanie
głównym aktorem tej przerażającej sztuki. Jedynie czego nie mógł znać to czasu
i dokładnego miejsca tego przedstawienia.
Przeczuwał, przedzierając się przez odmęty dzikiego lasu, że właśnie
dzisiaj nastanie ta wielka chwila. Cieszył się na myśl o tym, iż wreszcie pozna
zakończenie tej przerażającej mary, która prześladowała go co dzień od kiedy
tylko pamiętał. Był całkowicie gotów na występ w tym szczególnym dla jego
życia przedstawieniu. Miał tylko jedną nadzieję, że w końcu doświadczy
tajemnicy poznania owego finału.
Zewsząd otaczały go bagna. Lepkie macki mgły delikatnie otuliły Darkara
tak, jak czyni to kochająca kobieta. Przedzierając się przez knieje zdawał
sobie sprawę z tego, że żadna rozsądnie myśląca istota światła na tym świecie nigdy,
a zwłaszcza nocą, nie odważyłaby się zapuścić w to odludne a także przerażające
miejsce. Dlatego był bardzo ostrożny w swoich poczynaniach. Bagna, po których podróżował, roiły się
od wielu nieprzyjaźnie nastawionych oraz nad wyraz groźnych bestii, które tylko
czekały na to, żeby pożreć nieostrożnego wędrowca. Zła sława tych okolic nie
brała się z niczego. Okoliczni mieszkańcy opowiadali legendy o tym, iż wielu
śmiałków, którzy zapuścili się w ten region nawet za dnia, nigdy więcej nie
wróciło a ci którzy jakimś cudem ocaleli postradali zmysły. Jednak on tutaj
przybył bez względu na wszystko, gnany chęcią poznania swego przeznaczenia zaklętego
w sen powtarzający się dzień po dniu .
Mieszkańcy żyjący, tuż przy moczarach, wielokrotnie opowiadali, iż
widywali w oddali duchy śmiałków, którzy mieli odwagę zapuścić się na to grzęzawisko. Najczęściej można było ich spotkać, gdy nocne niebo rozświetlała
pełnia księżyca. Autochtoni w takich chwilach modlili się za tych bezimiennych
biedaków, którzy zostali pomordowani na bagnach. Darkar jednak nie czuł strachu
przed tym nieprzyjaznym miejscem. Wielu z tych, którzy go dobrze znali,
twierdziło, iż ten wojownik nie bał się nikogo i niczego. Wynikało to z prostej
arytmetyki, jaką mu po wielu latach szkoleń wbito do głowy, iż wszystko co jest
w stanie ukatrupić ciebie jest na tyle żywe, by móc to, cokolwiek by to nie
było, zgładzić lub skutecznie unieszkodliwić. Sam siebie uważał za bestię,
która chłodno i bezceremonialnie zabijała lub usuwała tych, którzy mieli pecha
i stanęli na drodze jego zleceniodawców. Wielu, niestety, miało nieszczęście się o tym przekonać. Teraz podjął się tej wyprawy tylko i
wyłącznie dla siebie samego. Miał wewnętrzny przymus, by rozwiązać zagadkę snu. Niósł w sobie olbrzymie przekonanie, że jest tak blisko
celu, że nie pozwoli nikomu ani niczemu na to, by przeszkodziło mu wreszcie w
osiągnięciu upragnionego celu.
Przedzierając się przez nieprzyjazne bagna, czuł w każdej komórce swojego ciała wszechobecne napięcie, znane każdemu wojownikowi spodziewającemu się walki. Wtedy doświadczał przyjemnego mrowienia od stóp do samej głowy.
Uwielbiał te emocje, to podniecenie, które dawało mu tyle satysfakcji a zarazem
wyczulało jego zmysły i przygotowywało do potyczki, by tuż po zakończeniu misji
opaść do niższego poziomu i dać mu wytchnienie. Nie mógł się doczekać momentu,
gdy pozna rozwiązanie dla swojej skrywanej tak głęboko tajemnicy. Pragnął, by
czas przyśpieszył, bo on był już gotów. A wiedział, że jest coraz bliżej,
ponieważ dokładnie rozpoznał to miejsce widywane w marze sennej.
Zastygł na krótką chwilę w bezruchu. Nadstawił uszu. Nie musiał czekać
zbyt długo. Po chwili usłyszał jakiś szmer dobiegający go z prawej strony.
Ptactwo, które o tej porze gwałtownie zerwało się z okolicznych drzew, potwierdziło
jego przypuszczenia, że coś lub ktoś czai się całkiem niedaleko. Co prawda nie
wiedział czego może się spodziewać, ale był przygotowany na każdą ewentualność.
Mięśnie na szyi i twarzy mu stężały, serce przyśpieszyło swój rytm a krew poczęła
żwawiej krążyć po krwiobiegu, by dostarczyć dodatkową porcję tlenu do organizmu
gotowego na niespodziewany atak. Nasłuchiwał i wpatrywał się w ciemność. Oszczędnym
ruchem dotknął rękojeści swojej szabli. Był gotów.
Czekał. Pewien, że prędzej czy później z tej przeraźliwej ciszy wokół niego wychwyci jakiś pojedynczy dźwięk, który wskaże mu kierunek, w jakim powinien pójść. Nie czekał długo. Otóż ponownie usłyszał ten sam odgłos, który dobiegł go z prawej strony. Chwycił energicznie za głownię broń, przytroczoną
na plecach. Takie umiejscowienie pochwy szabli dawało mu swobodę ruchu a także
nie wadziło w przeciskaniu się przez bujne knieje, gęstwinę dzikiej
roślinności, zarośnięte krzakami bagna i inne niezbyt wygodne do wędrówki
miejsca.
Bezszelestnie ruszył. Obrał azymut na dochodzące go z oddali dźwięki.
Nie uszedł stu kroków, gdy mógł już odróżnić gwar wesołej rozmowy. Poruszał się
przy tym, jak duch: tak zwinnie i tak cicho. Miał umazaną czernidłem twarz.
Maskowanie skutecznie utrudniało na tle lasu dostrzeżenie jego sylwetki. Stał
się niewidzialny. Jedynie ktoś, kto bardzo uważnie wpatrywałby się w czerń nocy
mógł przy odrobinie wysiłku na tle drzew dostrzec połyskujące bielą białka jego
oczu.
Dobiegające go hałasy wraz z przebytą drogą były coraz wyraźniejsze. Przeczuwał,
że jest już blisko celu swojej wędrówki. Mógł już wyraźnie usłyszeć a zarazem bez
problemu odróżnić poszczególne głosy. Ku jego zaskoczeniu, bo akurat nocą na bagnach nie tego mógł się spodziewać, rozpoznał, z całą pewnością, ludzką mowę. Tuż
przy nim zza czarnej w mroku nocy złożonej ze ściany
roślinności ledwie dostrzegalnie sączyła się poświata z palącego się ogniska
nieznanych mu wędrowców.
Teraz poczuł, że jest już bardzo bliski rozwiązania nurtującej go od
lat tajemnicy. Stanął na chwilę. Tak, jak go szkolono rozpoczął przygotowania
do ewentualnej potyczki. W pierwszej fazie zawsze skupiał się na swoich emocjach
a to powodowało pełne odprężenie organizmu i umysłu. Po prostu wyciszał się
mentalnie. Następnie, gdy już osiągnął odpowiedni stan ducha mógł zjednoczyć
się ze swoją bronią a także otaczającą go naturą. To zespolenie czyniło z niego śmiertelnie skutecznego wojownika dla swoich ofiar. Gdy osiągnął w pełni drugą fazę przygotowań, mógł
wykorzystać do walki swój duchowy zmysł, dzięki czemu jego wzroku i słuchu nie
rozpraszał fałszywy obraz wykonywanych przez przeciwnika uników i balansu ciałem .
Po chwili był już gotów.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz