Prośba do czytelników

Bardzo ważne są dla mnie komentarze. Zatem proszę o nie, by móc poprawić swoją powieść w takim stopniu, żeby było w niej jak najmniej błędów.
Ważne: należy czytać posty w kolejności od najstarszego do najświeższego. Posty mają tworzyć sensowną całość. Przecież jest to powieść.

piątek, 31 października 2014

***

Murgr stał pośrodku celi.  Wokół niego były poustawiane przemyślne narzędzia tortur. Atmosfera miejsca kaźni miała za zadanie zmusić do wyznań skazańca, którego przyjechał przesłuchać. Przynajmniej na to liczył przybysz. W swojej karierze już wielokrotnie wykorzystywał dla złamania aresztanta tego typu strategię. Nie ukrywał, że zazwyczaj metoda skutkowała. Z zamyślenia wyrwał go odgłos otwieranych drzwi. Do celi wpadł zdyszany strażnik.
– Przyprowadzić więźnia – Maktar nawet nie poczekał aż klawisz z obozu resocjalizacyjnego odezwie się do niego, tylko w jego stronę rzucił rozkaz tonem nie znoszącym sprzeciwu. Zaplanował sobie, tutaj, przepytać interesujący go „przypadek” na okoliczność przepowiadanego upadku Czarnego Pana. Teorie tej istoty były nad wyraz intrygujące zwłaszcza, gdy weźmiemy pod uwagę misję, jaką miał do wykonania dla Rodgara de Zuuw i Marchii.
Ork bez szemrania a zarazem najmniejszego sprzeciwu ruszył wykonać komendę przełożonego. Brak jakiegokolwiek buntu nie był normalny dla tych istot. One nie znały czegoś takiego, jak pełne podporządkowanie regułom i zasadom obowiązującym każdego w społeczeństwie. Z samego założenia były anarchistyczne. Strażnik pozwolił sobie tylko na  ciche mamrotanie pod nosem, by nikt tego nie usłyszał a zwłaszcza murgr, jakichś złorzeczeń na temat swojego marnego losu. Maktar, co prawda usłyszał skargi, jednak ostentacyjnie zlekceważył to naganne zachowanie podwładnego. W ten sposób pokazał ostentacyjnie orkowi, która z ich ras jest nacją panów.
Istotnym w zrozumieniu zachowania strażnika obozu  było to, że Maktar był murgrem.  Orkowie panicznie bali się ich. Murgrowie, jak i zresztą uczyniły znacznie wcześniej elfy, jeszcze w zamierzchłych czasach, pobili orki w wielkiej wojnie. Dlatego rasa, z której wywodził się wysłannik Rodgara de Zuuw, nie czuła ani obaw, ani respektu przed prymitywnymi istotami za jakie uważali orki. Wręcz pogardzali nimi z całego serca. Po porażce z murgrami w toczonym wieki temu konflikcie orkowie zostali zniewoleni przez swoich pogromców. W ich plemiennej pamięci, przez wiele pokoleń, utrwaliły się czasy niedoli, o których opowiadano mrożące krew w żyłach opowieści.
Ponadto murgrowie byli potężniej zbudowani i znaczniej silniejsi niż orki. W wyniku wielowiekowego doświadczenia, w końcu panowali nad nimi setki lat, nauczyli się jednego, że do ograniczonej inteligencji orka wyłącznie przemawiał argument brutalnej, prostej siły. Tylko paniczny strach był w stanie je zmusić do bezwzględnego posłuszeństwa.
Ze względu na ograniczoną umysłowość, orki nadawały się znakomicie do roli prostego, nieskomplikowanego żołnierza stworzonego do dwóch celów: po pierwsze zabijania wrogów; a po drugie, by ginąć w obronie interesów geopolitycznych swojego władcy, gdyż nie zadawali niezręcznych pytań o sens walki. Robili, co im kazano. Równie znakomicie sprawdzali się w roli strażnika więziennego. Do tej funkcji predysponowała je ważna cecha – nie mieli żadnych uczuć wyższego rzędu. Zabijanie i torturowanie sprawiało im olbrzymią radość, czym sobie wynagradzali niedogodności swojego parszywego życia.
– Panie oto więzień, którego chciałeś wziąć na spytki. – wyrzęził jeden ze strażników. W dłoni trzymał sznur, który krępował ręce oraz pętał nogi skazanego, by ten nie próbował zbiec lub zaatakować klawisza.
 „Jakże taką wymowę można nazwać inaczej niż charchot?” – pomyślał murgr z dezaprobatą.
–  Przywiązać go do ściany. – nakazał przybysz.
Wartownicy wykonali polecenie bez szemrania. Nawet, co było niespotykane, pod nosem nic nie próbowali mamrotać. Taką postawę orków przyjął z nieukrywaną satysfakcją.
Miał okazję przyjrzeć się z bliska skrępowanemu wieszczowi. Był to wysoki elf w roboczych, prawdopodobnie obozowych, łachmanach. Mimo widocznego zmęczenia, zapewne, spowodowanego trudami życia w obozie resocjalizacyjnym, z oczu, zresztą przepięknych, wyzierała wielka duma oraz buta. Za te właśnie cechy charakteru Maktar uwielbiał te dostojne w sposobie bycia a zarazem najpiękniejsze ze stworzeń rozumnych – elfy. Przepadał za ich szaleńczą odwagą oraz za ich niezłomnością charakteru. Wielokrotnie próbował najbardziej wymyślnymi torturami zmusić elfy do zeznań, ale nigdy nie przynosiło to wymiernych efektów. Były nawet w stanie przetrwać torturę krwawego orła ( płuca z otwartej klatki piersiowej skazańca wyciągał na jego plecy) i przy tym nie pisnąć ani słowa. Dlatego, gdy miał pewność, że nic nie wyciśnie z gagatka, najczęściej ze znużenia, a po części z miłosierdzia, kończył niedolę istoty światła  jej błyskawiczną śmiercią.
Wieszcz był cały posiniaczony. Miał bladą cerę, co zapewne znaczyło, a wiedział to ze swojego doświadczenia, że jest dość długo „resocjalizowany”. Jednak najsmutniejsze dla więźnia było to, iż dopełni, raczej prędzej niż później, swojego marnego żywota w tym paskudnym miejscu. Uwięziony przedstawiciel najstarszej rasy pośród istot światła zdawał sobie sprawę, że już nigdy nie zobaczy ukochanej, otwartej przestrzeni ani nie poczuje zapachu oraz powiewu świeżego powietrza na swojej twarzy. I to właśnie była dla nacji elfów najgorsza z możliwych tortur a zarazem kar – brak wolności a wraz z nią wiatru we włosach. Po cichu, przed samym sobą, przyznawał się do tego, iż było mu go zwyczajnie żal. Naprawdę tak myślał. Mimo empatii, jaką czuł do elfów wszyscy wokół wraz z De Zuuw byli święcie przekonani o braku jakichkolwiek ludzkich uczuć murgra do nich. Tak znakomicie maskował swoje prawdziwe odczucia.
Wreszcie strażnicy przywiązali skazańca do wystających ze ściany stalowych haków. Elf stał dokładnie na przeciwko murgra.
– Czy wiesz, po co tutaj cię przyprowadzono, elfie ? – zapytał się więźnia Maktar.
– Nie wiem. A skąd miałbym mianowicie to wiedzieć? – odpowiedział zmęczonym głosem skazaniec.
– Bo widzisz, interesują mnie twoje proroctwa. Są one na tyle interesujące, że zechciałem się specjalnie dla nich na to zadupie pofatygować. Czy moglibyśmy szczerze o tym porozmawiać ? – poprosił przesłuchujący więźnia z wyczuwalną nutą fałszu w swoim głosie.
– No proszę, jaki mnie spotkał dzisiaj zaszczyt?! Jestem pod wrażeniem twoich szczerych wyznań! Od kiedy, bowiem tak mało znaczące rzeczy zaczęły interesować nieczułego na cokolwiek murgra?! – szydził z prześladowcy elf, który bacznie się przyglądał Maktarowi, próbując odczytać intencje z jego twarzy.
– A czemu nie miałyby mnie interesować? Zwłaszcza, że nadchodzą dziwne oraz trudne czasy. Coraz więcej wszyscy wokół prawią o zbliżających się wielkimi krokami zmianach pośród władców tego świata. Szczególnie dużo proroctw, w tym twoje, dotyczy upadku Imperatora. A te przepowiednie przekazywane z ust do ust zwłaszcza pośród ludu Marchii są dla mnie bardzo intrygujące, co jest z natury rzeczy zrozumiałe. Chciałbym zrozumieć, jakie są ku temu podstawy, z czego to wynika ? – spojrzał uważnie na skazańca mierząc go przenikliwie swoim wzrokiem. W końcu nie doczekawszy się odpowiedzi na zadane pytania nabrał powietrza w płuca i wyrzucił z siebie oskarżenia. – Czy to nie ty przypadkiem elfie głosiłeś tę dobrą nowinę o zagładzie Czarnego Pana pośród uciśnionego ludu imperium? Oczywiście, że tak! – natychmiast odpowiedział sobie na pytanie. – Więc ciekaw jestem czemu rozpowiadałeś te z gruntu fałszywe wieści? Tym bardziej, że mogłeś się spodziewać tego, jak to się może dla ciebie skończyć. Ten jeden fakt mnie mocno zastanowił czemu to jest dla ciebie aż tyle warte, by bez mrugnięcia okiem poświęcić na ołtarzu przekonań swoją ukochaną wolność. Więc pytam jeszcze raz: czemu to jest dla ciebie aż tyle warte?
– Ty i tobie podobni mielibyście zrozumieć nas, istoty światła? Jesteście przecież tak gruboskórni, tak obrzydliwie … – prorok szukał rozpaczliwie słów na właściwe określenie istot ciemności i chaosu. – … pozbawione uczuć! O litości! Wy przecież nie jesteście w stanie tego zrozumieć! Nawet wy pośród najwyższej kasty tego królestwa jesteście niewiele lepsi od tych tu prymitywnych orków. – więzień wymownie spojrzał w kierunku dwóch strażników, którzy znudzeni przysypiali w lochu. –  Ale już, na całe szczęście, czas waszego upadku nadchodzi. Już niedługo!
–  Elfie czemu zaczynasz tak agresywnie swą opowieść? –  zadrwił przesłuchujący z więźnia. –  Czyżby to był wyraz wszechobecnej miłości wobec bliźniego?! Ciekawe jest to, co mówisz, bo kłóci się z głoszonymi przez ciebie prawdami. Ale przejdźmy do sedna naszej pogawędki, któż miałby nas pokonać? Te skłócone z sobą królestwa lub księstwa ludzi, elfów i krasnoludów? –  złośliwie się uśmiechnął i zaraz elfowi odpowiedział na wypowiedzianą przed momentem swoją wątpliwość. –   Przecież to wy sami siebie nawzajem wyrzynacie. Wtedy niczym nie różnicie się od podłych orków czy nas murgrów. Wielokrotnie widziałem, jak prowadzicie w sposób „cywilizowany” wojny. Choćby wasze oddziały elfie, które nie patrzyły na nic tylko pacyfikowały podbite, bezbronne osady ludzkie. Tam wojska nie było. Dla was nie miało to większego znaczenia. Gdy ich mordowaliście na wszelakie sposoby dziecko czy samica nie robiła wam żadnej różnicy. Nie wspomnę nawet o waszym zakłamaniu politycznym. Pamiętasz te czasy, kiedy wasz władca zawarł przymierze z Imperatorem po to tylko, by pomóc wam w obronie waszych ziem i osad przed znienawidzonymi ludźmi. Wtedy to elfie wojska ramię w ramię maszerowały z naszymi oddziałami, co ciekawe, wtedy nikomu z was to wcale nie przeszkadzało. Po okrutnych, wojennych doświadczeniach nasz władca zrozumiał to, czego choćby ty nie potrafisz pojąć i tobie podobni, jaki jest nasz cel. Otóż naszym celem jest, oczywiście, panowanie nad światem, ale tylko po to, by wreszcie zaprowadzić pośród śmiertelnie skłóconych istot światła upragniony przez wszystkich pokój. Nasz pan, w odróżnieniu od was, miłuje harmonię i spokój. Dlatego powiedział: „dość”, bo nie może już patrzeć, jak się ciągle mordujecie. My wyłącznie chcemy wam pomóc. Jak to możliwe, że tego nie możesz dostrzec? Pragniemy dobrowolnie dać zwaśnionym stronom naszą rozwiniętą cywilizację a co za tym idzie, podarować wszystkim zainteresowanym, czy tego chcą czy też nie, naszą pokojową religię. Nie chcemy, w żadnym wypadku, narzucać wam niczego siłą. Czy dla wspólnego dobra nie warto uznać naszego jedynego boga a wraz z nim władzę Imperatora. Niewiele więc żądamy w zamian za to, by ta wojenna zawierucha między skłóconymi nacjami mogła odejść w zapomnienie, czyż nie? Spójrz na nasz lud. Jest przecież tak szczęśliwy a żyje mu się dostatnio. Więc, pytam się ponownie, czemu wieszczysz w swojej prawdzie objawionej nasz upadek ? Czyżbyś nie zdawał sobie sprawy z tego, że koniec naszego władcy, który jest gwarantem dostatniego życia i pokoju to zarazem wasz schyłek ? – Maktar z wyczuciem przerwał swoją tyradę słowną. Chciał podkreślić mielizny myślowe proroctwa elfa. Gdy już był gotów kontynuować dalej swoją wypowiedź, uniósł głowę do góry, spojrzał prosto w oczy więźnia i wręcz zasyczał świdrującym głosem. – Widzę jednak jeden szkopuł w twoim rozumowaniu. Bo widzisz, dziwnie tak się składa, iż siedzisz tutaj, w tym okropnym miejscu od kilku dobrych lat a twoja przepowiednia, którą głosiłeś, jakoś, i wcześniej, i teraz, nie spełniła się w najmniejszym stopniu. Co ciekawe nasze imperium pokoju ma się nad wyraz dobrze. Czarnemu Panu nic nie zagraża i żyje. Więc zadaj sobie czasami jedno pytanie: Czy warto było za ułudę, którą głosisz i głosiłeś wszem i wobec oddać waszą, ukochaną wolność?
– Ty nadal nic nie rozumiesz prosta, grubiańska istoto. – wykrzyczał więzień do murgra. – W twoje kłamstwa o umiłowaniu pokoju nie wierzę i zapewne żadna z istot światła nie jest w stanie  tym słowom zaufać.  Waszym celem, na pewno, nie jest żadna pomoc, lecz całkowity podbój wszystkich krain otaczającego nas świata. Dążycie, lecz do zagarnięcie rzędu dusz a wraz z nimi ciał, by zadowolić boga ciemności i chaosu ofiarami z istot rozumnych na jego ołtarzach. To ma być ta wasza wspaniała cywilizacja? Zatem posłuchaj uważnie tego, co ci teraz rzeknę. Co prawda nie wierzę w to, by ta opowieść otworzyła twe ślepe oczy, zamknięte na przyszłość tego świata. Być może nasza pogawędka, a mam taką wielką nadzieję, pozwoli ci zrozumieć coś czego w tej chwili nie pojmujesz ani nie jesteś w stanie dostrzec. Nadchodzi kres waszego imperium zła. Z tej drogi upadku Czarnego Pana nie ma już odwrotu. Jeśli pozwolimy wam zagarnąć wszystkie, jeszcze niepodbite przez zastępy wojsk Marchii kraje wtedy nastąpi koniec nas wszystkich. Wokół będzie tylko bezkresna pustka i nicość. Jednak los pragnie odwrócić to, co wydaje się być nieuniknione. Dlatego narodził się zbawca, namaszczony do swej roli przez przeznaczenie – siłę potężniejszą niż sami bogowie. Wszyscy z utęsknieniem na niego czekaliśmy przez setki lat. To jest mesjasz, który nas wreszcie wyzwoli, a u jego boku kroczy wojownik –  mściciel. Mściciel, wierz mi,  pomści nasze krzywdy  za pomocą stali – miecza i topora, to on wszystkie istoty światła wyzwoli spod panowania sił ciemności i chaosu, to on będzie katem ze snu waszego imperatora. Czy teraz zrozumiałeś, czemu nowina, którą głoszę była warta utraty mojej ukochanej wolności? Czy jesteś w stanie to zrozumieć? – elf zrobił efektowną przerwę, uważnie wpatrując się w napiętą z wściekłości twarz murgra. – Czy masz świadomość tego, ilu skazańców takich, jak choćby ja, którzy gniją w obozach rozsianych po twoim imperium ma wreszcie nadzieję. I to jest właśnie wspaniałe. Bo pielęgnujemy ją w sobie, by móc przetrwać do chwili upadku Imperatora. Wspieramy siebie nawzajem, by tę  pociechę nieść i krzewić dalej. Ci wszyscy, którzy w to proroctwo wierzą, są naszą siłą. Wszystkich przecież nie wyrżniecie. Po prostu nie jesteście w stanie. Ja i mi podobni, a wierz mi jest nas wielu, nasze wszystkie dusze wyzwoliliśmy spod jarzma sił ciemności, strachu i zwątpienia. Zapewne zgniję w tym obozie, ale moje dzieci i dzieci moich dzieci będą wdychały zapach wolności; będą miały przed sobą przyszłość. Z waszą cywilizacją czeka je tylko nicość i zatracenie. Smutek i ból. I nic ponad to! Wiedz o tym, że zjednoczą się wszyscy: i elfy, i ludzie, i krasnoludy, i inne jeszcze rasy w boju z wami. Ale zanim to nastąpi wszyscy muszą wiedzieć, że to już nadszedł ten właśnie czas, że trzeba się do tej walki gotować. A ja zostałem po to do życia powołany, by wszystkie rasy przygotować do nowego porządku świata. Mam im przekazać, że koniec zła jest bliski, bo na świat przybyli mesjasz wraz z mścicielem.
Murgr patrzył z niedowierzaniem na elfa. Z tej nędznej istoty, nagle zrodził się byt silny, byt pewny siebie. Nie do końca był pewien czy dobrze widzi, bo elf wypowiadając owe słowa, jakby urósł. Wzniósł się ku górze. Jego mięśnie wycieńczone w ciężkim znoju, tak mu się wydawało, nabrały nowej mocy. Elf był w tej chwili bardzo dumny ze swej wiary. W trakcie przemowy był istotą pełną pasji. Wierzył w głoszone przez siebie słowa. Czuło się wręcz powiew wolności, który oczyści umęczony lud.
Ale czy słowa elfa mogły być wizją przyszłości? Przecież imperium miało trwać wiecznie. Lecz energia z jaką głosił nową nadzieję miała siłę oceanicznego tsunami, które było w stanie zmieść ze swojej drogi każdego, kto próbowałby mu się oprzeć.
Mocny głos więźnia zbudził smacznie drzemiące w rogu celi orki, które gwałtownie zerwały się na nogi. Nie miały pojęcia, co się wokół nich dzieje. Z bojaźnią, graniczącą z paniką rozglądały się wokół, chcąc zrozumieć, jakie zdarzenia miały tutaj miejsce. Patrząc na elfa nie mogły uwierzyć, – takie odniósł wrażenie Maktar – że to jest ten sam skazaniec, którego jakiś czas temu tutaj przywlekli. Dostrzegł w ich oczach głęboki, zwierzęcy strach.
–Skąd znasz me imię ? –zapytał się niepewnie jeszcze mocno wstrząśnięty Maktar. Swoja wykrzywioną w złości twarz zbliżył do twarzy więźnia. Poczuł zapach smrodu rozkładającego się potu, który był nie do wytrzymania. Z odrazą, gwałtownie odchylił głowę do tyłu.
– Nic nie jesteś w stanie zrozumieć ! Nic, kompletnie nic. Wiedziałem, że tutaj przybędziesz. Wiedziałem o tym, bo miałem od dłuższego czasu prorocze sny. Wiem, czemu przybyłeś, ponieważ jestem wybrańcem, który ma ci przekazać radosną nowinę. A ty masz ją przekazać tym, których mściciel z girlandami kwiatów na szyi zgładzi!

Ciąg dalszy:
http://darkarposwiecenie.blogspot.com/2014/11/swiece-na-stole-nie-daway-zbyt-wiele.html

wtorek, 28 października 2014

***

– Jak tam wódeczka z kaktusa? – zapytał się Rodgar de Zuuw towarzysza biesiady. Teraz, po krótkim odpoczynku czuł się znacznie lepiej. Miał po za tym o wiele lepszy humor niż zaraz po przybyciu do karczmy. Zapewne niebagatelny na to wpływ miało to, że już był po kilku dobrych kieliszkach mocnego, tutejszego alkoholu, co, w rzeczy samej, przekładało się na jego coraz większe odprężenie.
– Cóż za wspaniały smak! Cóż za aromat! Coś niebywale cudownego. Prostymi słowy: delikates nad delikatesami. – zamlaskał obleśnymi ustami Maktar niejako odpowiadając na pytanie możnowładcy.
–  No więc posililiśmy się i popiliśmy. Wreszcie czuję, że nadal żyję i żyć będę. Tą cudowną poprawę mojego samopoczucia zawdzięczam tej oto regionalnej gorzałce. – uśmiechnął się szeroko Rodgar. – Wyobraź sobie mój drogi Maktarze wreszcie po tylu nerwach jestem nad wyraz mocno zrelaksowany! Jak wspaniale ta gorzała rozgrzewa od środka. Oj, wierz mi, potrzebne mi to było, jak najwykwintniejsza strawa. Szczególnie po wydarzeniach, jakie miały miejsce w Cytadeli. Niewiele już brakowało a byłoby po mnie! Ot taka nasza psia dola. – wzdrygnął się najwyraźniej na samą myśl o tym, co mogło go spotkać z rąk Imperatora.
– Panie, jak to!? Taką wielką krzywdę wyrządzić tak wiernemu i zacnemu słudze… – zaoponował murgr, lecz nie dokończył uciszony gniewnym machnięciem ręki de Zuuw.
– Nie wracajmy już do tych nie przyjemnych wydarzeń. Nie warto. Bo widzisz, – tutaj ściszył swój głos do szeptu – w naszej parszywej robocie musisz zawsze brać pod uwagę każdy możliwy rozwój wypadków, nawet ten najgorszy. Zapamiętaj to sobie na zawsze: nieznane są wyroki władców świata wobec nas zwykłych obywateli, którzy wykonują za nich tą czarną robotę … – filozoficznym stwierdzeniem zakończył swój wywód główny szpieg Marchii. – Ale teraz, powtórzę ci jeszcze raz, czuję się znacznie lepiej. Mogę więc w końcu wysłuchać tego, co masz mi ciekawego do opowiedzenia o efektach swojej misji.
– Od czego mam zacząć, panie? – zaczął niepewnie Maktar.
– Najlepiej od początku; od samego początku mój drogi… – głos Rodgara stał się nadzwyczaj miękki oraz aksamitny. Nie należało jednak przyjąć tej poufałości za dobry omen. Wielu już to zgubiło.
– Panie zacząłem naszą misję od podstaw. Musiałem wiedzieć, czego właściwie szukamy. Znać pytania, by móc poszukać na nie konkretnych odpowiedzi. Pamiętasz, jak kazałeś mi przeszukać wszelkie archiwa, wszelkie więzienia i obozy resocjalizacyjne w Marchii?
–  Pamiętam, tak było. Mów zatem dalej.
– A pamiętasz, jak kazałeś zwrócić szczególną uwagę na nieprawdopodobne teorie, jakie w ostatnim czasie głosili wszelkiej maści wywrotowcy zatrzymani przez naszych ludzi za obrazę majestatu? Zwłaszcza nakazałeś zainteresować się tymi, którzy zostali już osadzeni w naszych więzieniach lub obozach pracy i dokładnie ich przesłuchać? – przerwał na chwilę Maktar. Czekał na reakcję Rodgara. Niestety, nie doczekał się na nią. Możnowładca sprawiał wrażenie osoby obojętnej. – Powiem szczerze nie było łatwo, ale udało mi się znaleźć kilka takich ciekawych przypadków. Sam nie wiem, czy aż tak wielkich wieszczów, jak oni sami prawdopodobnie sądzili, … – tutaj dało się słyszeć w pół zdania chichot – … czy może jeszcze większych półgłówków. Ale z tych wszystkich przepytanych tylko jeden z nich posunął naszą wiedzę w znaczący sposób do przodu… – tutaj nastąpiła efektowna pauza.

Ciąg dalszy:
http://darkarposwiecenie.blogspot.com/2014/10/murgr-sta-posrodku-celi.html

poniedziałek, 27 października 2014

***

Ervithar z uwagą rozglądał się po miejscu potyczki. Ciała członków bandy Garetha leżały pocięte w kałużach posoki. Widok był nad wyraz zajmujący, nawet jak dla niego. Lecz powodem jego zainteresowania nie byli leżący na polanie polegli oraz nie był nim, z całą pewnością, stan w jakim pokonani w tej chwili się znajdowali, dzikie zwierzęta nie próżnowały to trzeba przyznać, do czego zdołał w życiu wojownika przywyknąć. Podstawową przyczyną fascynacji, jaką w tej chwili czuł, przebywając na tym pobojowisku, była niezmierna precyzja z jaką napastnik ciął opryszków. Musiał się sam przed sobą przyznać, że to, co tutaj zastał było, wręcz, mistrzostwem w sztuce fechtunku i efektywnego zabijania. Zagwizdał przeciągle przez zęby, zawsze tak robił, gdy czuł się podekscytowany, z uznania dla umiejętności zabójcy. To było już  naprawdę coś a przecież znał się na tym. Mógł to, co tutaj zobaczył określić dwoma dobitnymi słowami: „wspaniała perfekcja”, godna miana sztuki. W jego mniemaniu sam bój nie mógł trwać nazbyt długo. To były tylko minuty walki.
– Piękne. – powiedział sam do siebie. – Piękne!
– Panie – wyrwał z rozmyślań Ervithara gnom. – Jeszcze raz sprawdziliśmy wyspę. Nie znaleźliśmy nic godnego uwagi. Żadnych śladów. Nie wyczuliśmy żadnego zapachu jakiejkolwiek żywej istoty w tym miejscu. W okolicy czuć tylko fetor śmierci i gówna z ich wychodka. W zasadzie, nie znajduje się tutaj nic takiego, co by wskazywało, że ktoś lub coś mogło przed naszym przybyciem próbować się ukryć na tej polanie. Panie, więc, co dalej robimy? Proszę o rozkazy!
– No cóż spodziewałem się takiego obrotu sprawy. Byłem wręcz pewien, że tego, który – w tym miejscu zrobił efektowną przerwę i wskazał ręką leżące trupy bandytów – dokonał tego dzieła zniszczenia nie zastaniemy w oczekiwaniu na nasze przybycie, czekającego na pochwycenie przez siły gildii. Z dużą dozą prawdopodobieństwa – słowo „prawdopodobieństwo” Ervithar podkreślił wyraźnie mocniej je akcentując – możemy stwierdzić, że niziołek był tutaj więziony tak, jak zresztą to wcześniej stwierdziliście żołnierzu! Jestem pewien, że nie zginął podczas potyczki. I to jest jedyna dla nas dobra wiadomość w tej sytuacji w dniu dzisiejszym. Nie pozostaje nam zatem nic innego, jak tylko podjąć poszukiwania zaginionego niziołka. Ale… – Ervithar na chwilę przerwał swoje wywody, by pozbierać do końca myśli i przekazać swojemu podwładnemu strategię działania –… może powinniśmy do tego celu użyć naszych latających braci!? Wydaje mi się, że jest jeszcze, co prawda mała, ale szansa na odnalezienie naszego małego zbiega! Zatem do dzieła.
– Słucham rozkazów Panie!
– Wezwij telepatę, natychmiast!
Nim zdążył cokolwiek uczynić gnoma już nie było.
Telepaci zawsze go fascynowali. Z wyglądu niczym się nie różnili od innych przedstawicieli rasy ludzkiej lub elfiej. Lecz oba te gatunki istot światła przypominały ich tylko fizycznością. Wiedział, co mówi. Zbyt długo z nimi współpracował, by się móc mylić.
Telepaci wywodzili się, jak już wspomniał wcześniej, z ras: ludzkiej i elfiej. Wyselekcjonowane dzieci o ściśle określonych cechach psychicznych oraz odpowiednich umiejętnościach były szkolone przez długie lata. Aby dodatkowo pomóc naturze, jako matki bardzo często dobierano optymalnie wyselekcjonowane samice, które swoimi parametrami psychicznymi gwarantowały powodzenie powicia dziecka o oczekiwanych umiejętnościach. W tym działaniu nie mogło być żadnego przypadku a samo ryzyko nie powodzenia zostało ograniczone do niezbędnego minimum. To był jednak dopiero początek ich drogi przez mękę. Nowo narodzone istoty, już po porodzie okaleczano wycinając im narząd mowy – język. Taki był wymóg, dzięki któremu szybciej uczyły się korzystać z nieograniczonych możliwości swojego umysłu.
Następnie każde z tych dzieci miało wyznaczone etapy, które musiało osiągnąć. W trakcie ich szkolenia poddawano je wielu ryzykownym dla ich życia i zdrowia próbom. W pełni ukształtowanych telepatów pozostawało przy życiu ostatecznie niewielu. U zbyt wielu nieświadomych swojego losu i przeznaczenia kandydatów w wyniku przeciążenia umysłu w najlepszym przypadku  dochodziło do pomieszania zmysłów a w większości przypadków kończyło się straszliwą śmiercią. 
Koszty w kształceniu powodowały, że telepaci byli bardzo rzadkim skarbem. Ich szkolenie było koszmarnie drogie, wyrafinowane oraz pełne pułapek a to wszystko było okraszone olbrzymim ryzykiem niepowodzenia. Wyłącznie najbogatsze królestwa oraz organizacje, takie, jak choćby gildia, mogły sobie tylko pozwolić na rarytas ich posiadania. Najgorsze w tym wszystkim jest jednak to, że z tysięcy wyselekcjonowanych noworodków tylko nieliczne, liczone na palcach jednej ręki, są w stanie przetrwać do finału tej drogi. 
Najliczniej były reprezentowane w tej profesji elfy. Bowiem to je przyroda najhojniej obdarzyła pożądanymi cechami osobowymi. Dzięki swoim wrodzonym umiejętnościom mogli porozumiewać się z praktycznie wszystkimi istotami za pomocą samych myśli, którymi potrafili nakłonić je do swojej woli. Te wszystkie umiejętności pomagały im kontrolować gryfy, smoki a także inne stworzenia, które wykorzystywano bojowo i zwiadowczo w armii.  
– Wzywałeś mnie panie ? – przez umysł Ervithara przeleciał świdrujący, obcy głos. Naprzeciw niego stał telepata z rasy elfów.
– Tak wzywałem. – potwierdził Ervithar.  Za każdym razem, gdy „rozmawiał” z telepatą to taka sytuacja go bawiła. Wielokrotnie łapał się na tym, iż w myślach bez zastanowienia nie potrafi odpowiedzieć tym istotom. A przecież jedynie przelotna myśl wystarczyłaby dla podtrzymania konwersacji. Wielokrotnie bezwiednie odpowiadał im mową, co było całkowicie bez sensu. – Wyślij kilka gryfów w celu rozpoznania terenu. Niech obszar rekonesansu obejmie maksymalnie do dwóch dni drogi pieszo od tej wyspy. Dalej nie byliby w stanie dotrzeć.
– Kogo szukamy panie?
– Na pewno niziołka, a ten drugi to…No cóż, kim on może być do cholery, no kim ? – zastanowił się na głos. Zapomniał, że to, co pojawia się w jego myślach odczytuje bez problemu telepata. – Niech szuka niziołka i istoty, tak myślę, o wyglądzie elfa lub człowieka. Przecież dwa niziołki nie byłyby w stanie zatłuc Garetha i jego bandy. To jest po prostu niemożliwe. – podkreślił, jakby od niechcenia na koniec.
– Panie wedle twojego życzenia. – potwierdził telepata wykonanie zadania.

Ciąg dalszy:
http://darkarposwiecenie.blogspot.com/2014/10/jak-tam-wodeczka-z-kaktusa-zapyta-sie.html

niedziela, 26 października 2014

***

W oddali, na tle nieba, tam gdzie horyzont spotyka się z pustynią, pojawił się z początku maleńki punkt. Żwawość z jaką się poruszał, powodowała, że zbliżał się on do pobliskiej gospody, stojącej tuż przy trakcie prowadzącym do stolicy Marchii – Cytadeli, w tempie nad wyraz błyskawicznym. Jeździec ani trochę nie baczył na to, czy tą szaleńczą jazdą przypadkiem nie zajeździ na śmierć swojego wierzchowca.
Karczma ta została umiejscowiona na peryferiach pustyni, na terenie już ostatniej oazy. Można było w niej odpocząć i posilić się przed dalszą drogą przez góry. Miejsce to było oddalone o siedem dni drogi konno od Cytadeli. Dalej na wschód od tej oazy, tuż za górami, leżały  obszary gęsto zaludnione, jak się wydawało władcy tego państwa, szczęśliwym ludem Imperium. Mieszkali oni na terenach uroczych, pełnych bujnej roślinności oraz nieograniczonego dostępu do świeżej wody. Pomimo bogactwa urodzajnej ziemi i zwierzyny ludność tego państwa była nad wyraz zabiedzona oraz przerażona tym, co się wokół niej dzieje. Terror, jaki stosowali urzędnicy Imperatora był widoczny wszędzie. Pobocza traktów oraz dróg były przyozdobione martwymi ofiarami tych wszystkich, którzy w rzeczywistości sprzeciwili się Czarnemu Panu albo tymi, którzy byli podejrzani o to, że kwestionują prawa i religię Marchii.  Przemierzając tę krainę w którąkolwiek ze stron, można było dostrzec, dosłownie na każdym kroku, dowody na rządy twardej oraz bezwzględnej ręki Czarnego Pana.
Aby dostać się do  żyznych nizin należało przebyć ostatni odcinek, który zaczynał się na wysokości gospody oraz powoli wznosił się ku górze, by zamienić się w wysokie i niedostępne Góry Graniczne przez które wiódł.
Jeździec na spienionym wierzchowcu w końcu dotarł do bram gospody ”Przy Granicznych Górach”. Nie wiadomo skąd na widok nadjeżdżającego wędrowca wyskoczył młody krasnolud. Pochwycił umiejętnie, wyuczonym ruchem, uprząż. Pomógł zsiąść zdrożonemu oraz zakurzonemu jeźdźcowi.
Ten zsiadłszy, pośpiesznie skierował swoje kroki do wrót. Otworzył je z rozmachem na oścież, na moment przytrzymał drzwi swoim zakurzonym do granic możliwości butem, by wpuścić do środka trochę więcej światła. Chciał się rozejrzeć we wnętrzu oberży, by upewnić się w tym, czy ten, którego spodziewał się tutaj zastać, już na niego czeka. Wraz z przybyszem do izby wpadło upalne, rozżarzone pustynnym słońcem powietrze a wraz z nim ogromne ilości wirującego piachu, porywanego pojedynczymi podmuchami porywistego oraz gwałtownego wiatru. Zbierało się na burzę.
Na chwilę gwar rozmów w karczmie zamilkł. Oczy wszystkich gości zwróciły się ku wędrowcowi. Był ubrany, jak większość tu zgromadzonych. Na głowie miał turban, który kończył się szerokim pasem materiału zasłaniającym twarz przed wszędobylskim, pustynnym piaskiem oraz długą lnianą tunikę kończącą się tuż na biodrach. Nosił spodnie o szerokich nogawkach i skórzane buty z cholewami do kolan. W stanie był przewiązany szerokim skórzanym pasem, zza którego wystawała pięknie zdobiona drogimi kamieniami i złotem rękojeść sztyletu. Gatunek materiałów, które zostały użyte do uszycia ubioru przyjezdnego wskazywał jednoznacznie, że świeżo przybyły należy do wysokiej kasty społecznej Marchii.
Gwar rozmów na nowo począł rozbrzmiewać w gospodzie, nim wędrowiec zdążył w izbie przejść kilka kroków. Świadczyło to o tym, że zgromadzeni w zajeździe potrzebowali tylko krótką chwilę na to, by każdy z klientów tego wyszynku znów zajął się swoimi sprawami. Nikt już nie zwracał najmniejszej uwagi na przybyłego.
Podróżnik przystanął na chwilę. Jego oczy dość szybko przyzwyczaiły się do półmroku panującego wewnątrz gospody. Bez trudu dostrzegł szczegóły oraz umeblowanie sali konsumpcji. Nie było w urządzeniu tej karczmy nic szczególnego, co by ją odróżniało od innych tego typu przybytków w Marchii.
  Bacznie rozejrzał się po izbie. Zlustrował dokładnie wnętrze oberży. Wreszcie po chwili dostrzegł tego, którego spodziewał się odnaleźć w środku. Oczekiwana przez przyjezdnego  istota siedziała nieruchomo w rogu sali. Bez żadnej bojaźni ciekawskimi oczami wpatrywała się, a wręcz można by rzec, że  bezczelnie gapiła się, w stronę możnowładcy. Zachowanie obydwu gości karczmy, które miało wyglądać na przypadkowe spotkanie nieznajomych wobec siebie istot, nie mogło, w żadnym przypadku, zmylić uważnego obserwatora. Gdyby przypatrzeć się ich postępowaniu można było zauważyć, że obydwaj dawali sobie dyskretnie znaki. Świadczyło to tylko o tym, iż nie są to obce istoty wobec siebie a dobrzy znajomi.
Raptem przed możnowładcą wyrósł, jak spod ziemi karczmarz.
– Panie, zapraszam w moje niskie progi – jowialnie wysapał oberżysta. – Panie, dawno nie mieliśmy tak szlachetnie urodzonej istoty w naszym skromnym przybytku – próbował pokłonić się stary i strasznie otyły krasnolud. Wyglądało to pokracznie oraz wzbudziło w oczach wędrowca politowanie.
– Odejdźcie mości panie i nakażcie służbie podać jadła oraz napitku. Stajennemu przykażcie, żeby wyczyścił  i doprowadził do porządku mego konia.
– Gdzie wam podać?
– Tam w róg. – wskazał ruchem głowy szlachcic.
– Jak sobie życzycie panie.
Podróżnik skierował swoje kroki we wskazanym kierunku.
– Witaj szefie – niespodziewanie zagaił rozmowę nieznajomy ku któremu podążał nowo przybyły.
– Witaj – odpowiedział krótko dopiero, co przybyły wędrowiec.
– Panie wykonałem wszystko, tak jak poleciłeś. – zaczął powoli wpatrując się uważnie w oczy przełożonego.
– Maktarze, mam nie skrywaną nadzieję, że masz dla mnie tylko i wyłącznie dobre wieści. Wiele od nich zależy a zwłaszcza nasze życie! Bo widzisz jestem po dalece nieprzyjemnej wizycie w Cytadeli. Dlatego wierzę, że nie będę musiał wysłuchać więcej złych wieści. Nie byłbym w stanie ich znieść! Pamiętaj o tym… – nie dokończył wychodząc z założenia, że nie ma sensu dopowiadać oczywistości na ten temat. – Tak więc opowiadaj. – Wreszcie usadowił się wygodnie. – Czekam z niecierpliwością!
– Panie znam  już o wiele więcej szczegółów o tym, co jest dla ciebie dotychczas zagadką a olbrzymim utrapieniem dla Imperatora. – uśmiechnął się najwyraźniej zadowolony ze swoich dokonań w zleconym zadaniu przez możnowładcę.
– A cóż wiesz? – Rodgar zainteresował się ustaleniami. – Ale zanim zaczniesz mi składać relację napijmy się tutejszej wódki. Podobno pędzą tutaj najprzedniejszy bimber w całej Marchii z okolicznych kaktusów. Nieziemski przysmak. – Odwrócił swoją głowę w stronę szynkwasu i krzyknął głosem nieznoszącym sprzeciwu. – Karczmarzu podajcie, no waszego, specjału wysokoprocentowego. I to rychło !
– Już biegnę panie. – odpowiedział z zadowoleniem karczmarz dostojnikowi.

Ciąg dalszy:
http://darkarposwiecenie.blogspot.com/2014/10/ervithar-z-uwaga-rozglada-sie-po.html

sobota, 25 października 2014

***

  Chmary komarów niemiłosiernie cięły wszystkich żołnierzy zgromadzonych na tym leśnym dukcie. Nie stanowiły dla nich przeszkody nie do przebycia ani kolczugi, ani lniane i bawełniane koszule, ani pozostała odzież pozakładana w cebulkę. Komary zawsze wiedziały, gdzie należy przycupnąć, by ugryźć w najbardziej odsłoniętą, albo zbyt słabo zabezpieczoną część ciała. Co chwila wojacy wydawali odgłosy wściekłości i bólu po ukąszeniu przez żarłoczne owady. Klaśnięcia dłoni oznajmiały wszystkim o próbie zgładzenia jednego z wielu latających wokół ciepłego pożywienia krwiopijców.
Nagle, tą ogólną obronę przed moskitami, przerwał nadchodzący tumult od czoła oddziału. To straż przednia nie dość pośpiesznie przepuszczała przez swoje szeregi zwiadowców wysłanych w awangardzie hufca Gildii Kupieckiej. Wreszcie doszło do porozumienia pomiędzy żołdakami i dowódca rozpoznania ruszył biegiem do Ervithara. Miał, jak się okazało, bardzo istotne dla niego informacje.
– Ervitharze, co to za tumult przed nami? – próbował przekrzyczeć wrzawę Wielki Szambelan Gildii.
– Panie to nasz zwiad wrócił z rozpoznania wyspy.
– Zwiad powiadasz…
– Tak panie … – nie dokończył. Jego wzrok przykuł zwiadowca przepychający się przez szeregi zbrojnych zgromadzonych wokół Ervithara. Była to mała istota z rasy gnomów. Muskularni, silni, wytrzymali i karni. Jednak najważniejszą cechą predysponującą je do  zwiadu było ich powonienie i świetny słuch. Te istoty miały od urodzenia mocno rozwinięte zmysły, które kwalifikowały je  do służby w zwiadzie. Na zapach były bardziej czułe niż psy a pojedynczy dźwięk były w stanie usłyszeć z odległości wielu mil. Dlatego w jego opinii żadna inna rasa nie nadawała się do tych zadań bardziej niż gnomy. Znając predyspozycje tych istot Ervithar poświęcił sporo czasu na zebranie takiego oddziału zwiadowczego.
– Pułkowniku – krzyknął chrapliwym głosem gnom w swoim narzeczu. – Zadanie wykonane tak, jak rozkazałeś. Teren został dokładnie rozpoznany. Ale… – tutaj zawahał się na chwilę –  nie mam dla was dobrych wieści.
– Czemu? – w głosie Ervithara można było wyczuć konsternację i narastającą złość. Zbyt długo tego kogoś szukał a to powodowało, że oba te odczucia na pewno mogłyby przybrać fizyczną oraz niebezpieczną postać dla któregoś ze zgromadzonych wokół wojów, gdyby się okazało, że to po co tutaj przybyli znów im się wymknęło z rąk. Ponadto nie bardzo miał ochotę nawet myśleć o tym, ile musiałby się nasłuchać złośliwości ze strony tutaj obecnego, straszliwie zrzędliwego oraz stetryczałego, szambelana na temat jego braku kompetencji.
– Powiem wam krótko i zwięźle, panie. Tam nikogo nie zastaliśmy, no może, poza stertą trupów. Obeszliśmy całą wyspę wokół. Nawet postaraliśmy się dla was, panie, a więc poszliśmy od niej na stajanie i kompletnie nic tam nie znaleźliśmy. Jednego jestem pewien, że jatka tam musiała być przednia. Po za tym nic nie odkryliśmy, co was, by zainteresowało. – zagwizdał  z przejęciem zwiadowca na podkreślenie tego, co zastał na miejscu planowanego spotkania z bandą Garetha.
– Niziołka wśród trupów widzieliście? – nie dawał za wygraną pułkownik. Wściekłym wzrokiem omiótł wokół siebie, szukając ofiary, na której mógłby się wyżyć. Jednak wszyscy , którzy stali do nie dawna koło niego, po przybyciu zwiadowcy, odsunęli się na bezpieczną odległość. Rozkazodawca znany był z tego, że czasami potrafił wpaść w furię. Nie pozostało mu nic innego, jak szpetnie przeklnąć.
– Nie, nie było tam żadnego takiego typka. Ktoś, niezły niewątpliwie musiał to być skurkowaniec w sztuce zabijania, położył pokotem w walce samych rosłych chłopów z sumiastymi wąsiskami. Zarżnął ich fachowo nie ma co mówić. Ale wiecie co, panie, – sapnął po chwili zastanowienia gnom. –  próbowaliśmy znaleźć jakieś ślady, które by  potwierdzały, że tam mogła przebywać poszukiwana przez nas owa istota. No i znaleźliśmy trop. Wręcz jestem pewien, że niziołek był tam przywiązany do drzewa. Myślę nawet, bo ja bym tak uczynił, że był skrępowany za ręce i nogi. Są ślady, które potwierdzają to jednoznacznie. W samym obozowisku ognisko i popiół były jeszcze całkiem ciepłe. Oj, niedawno musiała się stać, bardzo niedawno ta rzeź.
– Ervithar, co ten oberwaniec tam gada? Tłumacz pan i to raźno! – krzyknął w kierunku dowódcy zwiadu szambelan ze swojej basterny. Był niezadowolony z wyrazu twarzy rozkazodawcy, bo to mogłoby oznaczać następną porażkę w tak ważnej misji, jaką mieli do wykonania. Zatem znów coś poszło nie tak. Zachowanie podwładnych Ervithara niezmiernie możnowładcę zmartwiło.
– Nie mam szambelanie dobrych wieści dla Gildii. Bandyci Garetha zarżnięci, jak owce a po kurduplu ani śladu. Znów ktoś nas wyprzedził, panie.
– Ervitharze, obiecałeś naszemu Wielkiemu Mistrzowi, że tym razem pochwycimy tego niziołka. Twierdziłeś, że ludzie Garetha poradzą sobie z tym prostym zadaniem, by dotrzeć bez problemów na tę wyspę, na bagnach Palonii w jednym kawałku. A teraz okazuje się, że znów mamy przeklętego pecha!? To powiedz mi jedno, po co my właściwie tutaj szliśmy taki szmat czasu? Komary o mało nie wyssały ze mnie całej mojej krwi a ty obecnie prawisz, że wędrowaliśmy po tym przeklętym bagnisku na darmo! Niepotrzebnie! Zaginęło pięciu naszych ludzi, pożartych zapewne na tych moczarach przez jakieś potwory… – szambelan wreszcie stracił oddech od potoku słów wyrzucanych z rozgniewanych ust. Dostojnik nie mogąc odnaleźć kolejnych racjonalnych argumentów, zrezygnowany, w końcu machnął kościstą ręką przecinając ze świstem powietrze.
– Panie rozumiem twoje zdenerwowanie… – w tym momencie nastąpiła krótka pauza, która miała na celu dać szambelanowi czas na to, by starzec miał krótką chwilę na zastanowienie się nad zastałą sytuacją i mógł uspokoić swoje skołatane nerwy. Ervithar, bowiem znał znakomicie możnowładcę, który z ramienia gildii z nim tutaj przybył, i wiedział, co powinien uczynić, by obłaskawić dostojnika. Mąż stanu był jego mentorem a to oznaczało, że między innymi dzięki  jego poparciu tak wysoko mógł awansować w strukturze tej organizacji, by wreszcie zostać wyznaczonym na stanowisko dowódcy oddziałów Gildii Kupieckiej – … ale póki sam tam nie dotrę i nie rozejrzę się po pobojowisku, dopóty nie stwierdzę, jakie wydarzenia miały tam miejsce.
– Pułkowniku pamiętaj, że ta misja to sprawa polityczna, ponieważ jest to gra o żywotne interesy Marchii  lub naszej Gildii. Pamiętaj, jak wiele od tego niziołka może zależeć. Ale najważniejsze jest to, abyś pamiętał jaka przyszłość czeka naszą organizację dzięki pochwyceniu tego podżegacza. Tak więc ruszaj. Na chwałę Wielkiego Mistrza!
– Na chwałę Wielkiego Mistrza – odkrzyknął Ervithar.
Dał wcześniej umówiony znak ręką.
Wraz z częścią oddziału, w skład którego wchodziły jego gnomy – zwiadowcy, ruszył w kierunku wyspy na bagnach. To właśnie tam mieli się spotkać z bandą Garetha i odebrać to, czego Gildia pragnęła tak bardzo –  Sinoe.

Ciąg dalszy:
http://darkarposwiecenie.blogspot.com/2014/10/w-oddali-na-tle-nieba-tam-gdzie.html

czwartek, 23 października 2014

***

– Sinoe musimy natychmiast znaleźć jakieś odchody, jakąś substancję o mocnej woni. Pomyśl czy coś takiego widziałeś gdzieś tutaj? – Darkar omiótł wzrokiem okolicę drzewa do którego był przywiązany niziołek.
– Szukamy gówna, czy czego ? A po co nam one do szczęścia potrzebne? – zdziwił się mały człowieczek.
– Nie teraz Sinoe! Nie mamy czasu na jałowe dyskusje. Jesteśmy w poważnych tarapatach. Zaufaj mi. Musimy się po prostu tym gównem wysmarować… – wpół słowa mu się wtrącił wzburzony niziołek.
– Że co? Nigdy, za żadne skarby… –  nie dokończył. Darkar natychmiast ostro mu przerwał.
– Kurwa, gdzie sraliście na tej polanie? Pokarz mi natychmiast to miejsce! Albo jeszcze lepiej, gdzie ci bandyci  wytrzewiali zwierzynę?
Sinoe zaniemówił aż z wrażenia. Nie bardzo wiedział, czy to co usłyszał, to nie jest przypadkiem ponury żart. Natrzeć się gównem? Śmierdzącą padliną? A może to jednak  jakiś kawał, może niebawem wskaże go palcem i złośliwie wyśmieje, że dał się na to tak dziecinnie nabrać… Ostatecznie posępny a zarazem strasznie złowrogi wzrok Darkara rozwiał wszystkie rodzące się w głowie niziołka wątpliwości. Tak więc, doszedł ostatecznie do jednoznacznego wniosku, że  to na pewno nie  był ot taki sobie psikus dla poprawienia ciężkiej atmosfery, która pojawiła się w ich relacjach od samego początku.
– Ty nie żartujesz!? –  jeszcze pełen nadziei upewniał się niziołek.
– Nie, nie mam w zwyczaju żartować, gdy zaraz tutaj zaroi się od zbrojnych. – odpowiedział jednoznacznie wojownik.
– Ale skąd to możesz wiedzieć? – zapytał się zdezorientowany Sinoe. – Ja przecież nic nie słyszę ani tym bardziej nic nie widzę… – dziwił się dalej.
Nie dokończył swojego zdania. Darkar zniecierpliwiony przedłużającą się dyskusją oraz rozjuszony do granic możliwości za brak posłuszeństwa w tak niebezpiecznej chwili chwycił Sinoe za szyję, podniósł do góry i ściśniętymi od wściekłości ustami wycedził:
– Masz tylko dwa wyjścia! Albo wskażesz mi miejsce, gdzie można znaleźć wasze gówno na tej polanie; albo to miejsce, gdzie są resztki  po wytrzewianiu upolowanej zwierzyny. – cedził powoli wojownik, by przerażony niziołek zrozumiał sens jego wypowiedzi. – dzięki czemu masz szansę dalej żyć, – kontynuował –  aczkolwiek będzie od ciebie śmierdziało na stajanie; albo, jeśli nie zrozumiesz o co ciebie proszę, nim oni przybędą, to ja ciebie natychmiast zakatrupię własnymi rękami.
– Spokojnie, spokojnie – zakwilił cienkim z przerażenia głosem Sinoe. – Ja przecież nie wiedziałem, że to nie jest jakaś gra z twojej strony. Proszę, już ci zaufałem, postaw mnie zatem na ziemi. Pokarzę ci, to co chcesz.
Darkar postawił z powrotem Sinoe na stabilnym gruncie.
– Tam urządzili sobie wychodek. – wskazał palcem w kierunku skraju lasu. – A tam oprawiali upolowaną zwierzynę. – powtórnie wskazał inne miejsce.
– Chodźmy. – rzucił przez ramię Darkar.
Idąc do miejsca przeznaczenia Darkar stwierdził, że wiatr im wyjątkowo sprzyja. Wieje akurat od strony śmierdzącego wychodka w stronę trupów bandy Garetha.
– Wysmaruj się  tymi, oto wiktuałami natury – nakazał żartobliwie Darkar. Jednak to wcale nie rozbawiło w najmniejszym stopniu niziołka.
Zbrojny nie myśląc zbyt wiele, zanurzył swoje dłonie w ekskrementach, by po chwili zacząć smarować nimi swoją odzież. Sinoe z pewnym ociąganiem i nieukrywanym obrzydzeniem naśladował czynności wykonywane  przez wojownika. Po kilku minutach skończył tę parszywą, wymuszoną siłą pracę.
– No proszę, mamy tę przyjemność z głowy. Teraz chodź za mną. Wychodzę z założenia, że umiesz chodzić po drzewach?
– Myślę, że tak. Gdy byłem dzieckiem, jak każdy z nas wspinałem się na drzewa, a teraz sam nie wiem. Ale myślę, że tego się nie zapomina.
Wreszcie po krótkiej chwili znaleźli drzewo odpowiednio wysokie, które pozwalało im obserwować bez problemu całą okolicę i było na tyle gęste, że z poziomu gruntu nie można było ich dostrzec. Dla bezpieczeństwa przywiązali się sznurem do konaru.
– Posłuchaj. Nie wolno ci się odzywać. Musisz siedzieć, jak najbardziej to możliwe cicho. Odpręż się i próbuj spokojnie oddychać. Staraj się nie ruszać. Czekamy cierpliwie aż zbrojni odejdą z wyspy. Potem podejmiemy decyzję, co robimy dalej. Zrozumiałeś?
–  Tak. Ale co z potrzebami fizjologicznymi?
–  Robisz w portki. A teraz siedź już cicho.

Ciąg dalszy:
http://darkarposwiecenie.blogspot.com/2014/10/chmary-komarow-niemiosiernie-ciey.html

środa, 22 października 2014

***

Został wezwany do Cytadeli w trybie pilnym.
Od dłuższego czasu spodziewał się tego „zaproszenia”. Po ostatnich wydarzeniach, jakie miały miejsce w Nadal nie mogło być innej reakcji ze strony Imperatora. Czuł, że zawiódł zaufanie swojego suwerena. A to było bardzo groźne dla niego i mogło doprowadzić w konsekwencji do jego niechybnej zguby. Przy okazji swojej niezbyt ciekawej sytuacji zauważył, iż zakłamanie elit Marchii było większe niż mógł się spodziewać. Wzbudzało to w nim olbrzymie obrzydzenie. Okazało się, że prawie wszyscy jego wysoko postawieni współpracownicy a także dotychczasowi, tak mogłoby się wydawać po relacjach, jakie ich łączyły – „przyjaciele”, odwrócili się od niego z dnia na dzień. W ich oczach nie dostrzegł nawet cienia współczucia dla swojego trudnego położenia. Domyślał się z czego to mogło wynikać: po prostu dla zbyt wielu zagrażał, bo znał ich najskrytsze tajemnice. Jego niechybna zguba była dla całego mnóstwa fałszywych pochlebców wręcz na rękę. Ich sen byłby bardziej spokojny, niż miewali go dotychczas.
Ponadto był pewien, że się go bali. Przecież w swojej dotychczasowej karierze już za mniejsze przewiny wysyłał dostojników imperium na szafot. Za co mieli go więc kochać i żałować ? Teraz ci wszyscy, którzy do tej pory byli dla niego tacy przymilni i uniżeni, tak oddani i pomocni –postrzegali go, jako skazańca, który pozwoli wielu odetchnąć z ulgą, bo wraz ze swoją śmiercią zabierze wszystkie ich grzechy do grobu. Podążając na audiencję do Czarnego Pana w Cytadeli, mijając w korytarzach oraz na dziedzińcach tych wszystkich filisterskich stronników, gdy próbował  patrzeć się im prosto w oczy odnosił silne oraz nieodparte wrażenie, że w ich spojrzeniach widzi już siebie wyłącznie w postaci chodzącego trupa, którego tylko godziny dzielą od zagłady.
W wyniku nie udanej akcji przejęcia niziołka nie dość, że potracił swoich ludzi, to na domiar złego swoją  nieudolnością, nie do końca zgodziłby się z przypisaną sobie winą, doprowadził do złego samopoczucia Imperatora. Do tej pory nie ma pewności, jak to się stało, że nie ma w garści ani kurdupla, ani posoką ludzi Garetha nie obryzgał trotuarów Nadal w akcje zemsty.
„Krótko mówiąc: pieprzona porażka” – pomyślał z rozgoryczeniem.
Miał pełną świadomość tego, że jego sytuacja jest nie do pozazdroszczenia. Mimo wszystko miał jeszcze odrobinę nadziei, jak nie cierpiał tego słowa – nadzieja, że zdarzy się jakiś cud i wyniesie swoją głowę z audiencji u Imperatora w ostatecznym rozrachunku jednak cało. Lecz z drugiej strony, niestety, zbyt dobrze znał swojego pryncypała oraz zbyt dobrze wiedział, jaki los spotyka tych wszystkich, którzy nie spełnili oczekiwań Imperatora a zwłaszcza, gdy skutki ich zaniedbań w sposób tak jednoznacznie niszczycielski uderzały w interesy Marchii oraz jej władcy. Dlatego to doświadczenie życiowe, jakie posiadał w kontaktach z Czarnym Panem a także wrodzony zdrowy rozsądek, ileż to razy go już uratował z niejednej opresji, podpowiadały mu, iż jego dni mogą być  policzone.
Ostatni z jego prawdziwych przyjaciół, którzy mu w zaufaniu przekazali informacje z dworu Czarnego Władcy, jasno dawali Rodgarowi do zrozumienia, że Imperator jest, mówiąc delikatnie, wściekły. A to mogło oznaczać dla niego tylko jedno – należy być przygotowanym na to, że ta podróż do Cytadeli może być ostatnią wędrówką w jego awanturniczym  życiu. I tak do tej przymusowej wizyty w stolicy Marchii podchodził.
Siedział na zydlu przed salą tronową. Czekał z narastającym w jego świadomości lękiem na wezwanie władcy. Rozglądał się wokół siebie któryś raz z rzędu. Łapał się na tym, że ze zdenerwowania nawet nie wiedział, który to już raz robił. Ktoś kto go obserwował mógł odnieść mylne wrażenie, że ten człowiek jest tutaj na pewno pierwszy raz. Lecz Rodgar de Zuuw znał to miejsce znakomicie. Bywał tutaj bardzo często. Ale dotychczas to inni nieszczęśnicy byli wzywani pilnie przez Imperatora na złożenie wizyty w jego zamku i to oni z przerażeniem czekali na zaproszenie do tej sali.
Westybul przed salą tronową był ogromny i bogato zdobiony, ale dekoracje oraz meble, które w nim umieścił właściciel w swojej wymowie kładły nacisk na prostotę. Cały zamek Czarnego Pana nie zdumiewał zbyt wielkim przepychem. Wszędzie w siedzibie władcy Marchii widać było na pierwszy rzut oka, że dekorator wnętrz lub architekt mieli za zadanie pokazać wszystkim zamożność a zarazem całą srogość oraz bezwzględność władcy i państwa względem jego mieszkańców.
Cytadela została wybudowana  na środku pustyni przez poprzednie wcielenia Imperatora. Mieściła się na wysokiej, samotnej skale, która majestatycznie górowała nad całą okolicą. Skryte podejście z którejkolwiek strony przez wrogów nie wchodziło w rachubę. Straże bardzo szybko spostrzegłyby z murów nadchodzące zagrożenie.
Woda została doprowadzona do Cytadeli z głębokiej na kilkadziesiąt metrów sztolni wyciosanej przez niewolników gołymi rękami w twardym kamieniu. Poprzez system naczyń poruszanych olbrzymimi kołowrotami i wznoszonymi na coraz to wyższy poziom przez muły napędzające cały system siłą własnych mięśni doprowadzano ją do przewidzianych do tego pomieszczeń.
  Dostęp do stolicy Marchii wiódł tylko jednym traktem. Metropolia była szczególnie chroniona przez straże, gdyż przebywał tutaj stale Imperator. Bramę do twierdzy mógł tylko przekroczyć gość lub wędrowiec zatwierdzony osobiście przez Czarnego Władcę.
Samą Cytadelę zamieszkiwali najbardziej zaufani z zaufanych Imperatora. Poza nimi w tym ponurym zamczysku nikt nie rezydował, no chyba, że weźmiemy jeszcze pod uwagę wszelkiej maści parobków oraz służących. Kastę dostojników oraz urzędników w imperium  Czarnego Pana tworzyła tylko niewielka garstka istot, która wywodziła się pośród kapłanów, służących Bogu ciemności. Nawet on, będąc Szefem Wywiadu i Dywersji Marchii do tej grupy się nie zaliczał. W grodzisku mieściła się również główna siedziba przybocznej Upiornej Gwardii, która służyła tylko imperatorowi. Nawet, jak dla niego, przywykłego do złowróżbnego nastroju Marchii przedstawiciela władzy, nagromadzenie w jednym miejscu takiej ilości krwiożerczości oraz skondensowanego zła to było nazbyt wiele.
Nagle rozmyślania posępnego Rodgara de Zuuw przerwał odgłos otwieranych drzwi do sali tronowej.
– Rodgarze de Zuuw pan wzywa – lokaj w liberii donośnie zawezwał oczekiwanego przez Imperatora gościa.
Główny szpieg Marchii wstał bardzo powoli z nieukrywanym ociąganiem. Był całkowicie przekonany, że to są już ostatnie chwile jego ryzykanckiego życia.  Próbował więc je przeciągać w nieskończoność. Sam wielokrotnie widział na własne oczy, jak to robili jego więźniowie. W takich ulotnych chwilach napawał się tym widokiem. Czuł wtedy, że posiada nad nimi nieograniczoną władzę, że jest równy swemu panu i bogom.  Tylko od niego zależało, jak długo skazańcy będą egzystowali na tym świecie, ile będą zmuszeni znieść bólu, by w końcu odejść w niebyt. A oni w ostatnich momentach swego marnego życia chwytali w rozpostarte szpony końcowe sekundy i minuty w nadziei, że będą trwały wiecznie.
Teraz robił to samo.
W niczym więc obecnie, w zaistniałej sytuacji nie różnił się od swoich ofiar. Jakie więc życie bywa okrutne oraz przewrotne, bo to on właśnie z kata stał się bezbronną, w jego mniemaniu, ofiarą.
Gdy wreszcie poczuł, że zaczyna panować nad sobą i swoimi emocjami, by ujarzmić do końca trawiącą go trwogę kilkakrotnie nabrał powietrza w płuca. Miało mu to pomóc. Jednak stało się inaczej, gdy uzmysłowił sobie, że to już jest ten czas, by przestąpić, jak mu się wydawało bramy piekieł.
 Zanim zdążył wykonać ruch w stronę otwartych drzwi, gwałtownie wrócił do jego świadomości pierwotny lęk. Ten strach był głęboko zakodowany, był to strach przed utratą życia, samoobrona przed zagładą organizmu. Strach tak paniczny, że gdyby mógł to natychmiast, by próbował zbiec. Miał jednak pełne przekonanie, że jego ucieczka to byłoby działanie absurdalne. Jedyną szansą na przeżycie było  przejście z westybulu do sali tronowej. To wiedział i musiał uczynić ten jeden krok przed siebie.
Nadzieja, że przetrwa, a obecnie tego mógł być pewien, była w tym, że wreszcie przejdzie drzwi. W końcu zdobył się na ten krok. Przekroczył je.
 Spojrzał tam gdzie spodziewał się odnaleźć wzrokiem swojego władcę, lecz go nie dostrzegł. Nie oznaczało to wcale, że go nie ma w sali tronowej. Imperator potrafił bowiem przybrać każdą postać w jakiej zapragnął się przed swoim poddanym ukazać. Mógł przybierać stan bezkształtnej oraz bezosobowej czarnej materii, która otaczała swojego rozmówcę, innym razem mógł przeobrazić się w istotę o wyglądzie: człowieka, elfa lub innej, dowolnej rasy a zarazem każda z tych postaci mogła być młodzieńcem albo starcem. Dla tych, którzy mieli go zobaczyć ostatni raz w swoim życiu, bo narazili się Czarnemu Panu i mieli umrzeć z jego rąk, przybierał oblicze najstraszliwszej maszkary z najgłębszych pokładów umysłu straceńca. Miał wrażenie, że nic go nie jest już w stanie zaskoczyć ze strony Imperatora.
– Witaj Rodgarze – zabrzmiał nagle głos dobiegający go nie wiadomo skąd. Ten beznamiętny głos, podziałał na niego jak kubeł zimnej wody, obudził go z chwilowej zadumy. W tym, co teraz usłyszał było tyle chłodu. Brakowało w tej wypowiedzi jakichkolwiek uczuć: choćby wściekłości a może furii albo czegokolwiek, co byłoby wyrazem emocji przez mówiącego.
To nasiliło panujący w nim lęk, który swoimi obleśnymi łapami zaczął coraz mocniej oplatać jego pokurczone ciało. Rodgar poczuł, jak jego żołądek skręca potworny ból. Runął na kolana, zwrócony twarzą do przeciwległego końca ogromnej sali. Tam stało na podeście ciężkie, bogato rzeźbione biurko. Wykonano je z dębu. Zza nim stało jedno, królewsko przyozdobione płaskorzeźbami krzesło. Wszyscy dla Imperatora zza tego biurka, stojąc przed majestatem władcy Marchii musieli wydawać się tacy nikli i nic nie znaczący.
– Panie, zgodnie z twoim poleceniem, przybyłem na twoje pilne wezwanie! – wykrzyczał czołobitnie, jednym tchem ze ściśniętych strachem piersi. Czuł, że jego głos niebezpiecznie się załamuje pod wpływem wszechogarniających go negatywnych i pesymistycznych wizji, które, jak zły sen, przeleciały w jednej chwili przed jego oczami. Czuł, że musi zwymiotować i to natychmiast, bo jego żołądek dłużej nie wytrzyma tej ogarniającej go bezdennej paniki.
– Czy znasz opowieść, mój drogi Rodgarze, o generale Lapusie? – zapytał retorycznie władca.
Mdłości się nasiliły. Odruch wymiotny nie ustępował na krok, a jego gardło było niezdolne do wydania jakiegokolwiek dźwięku. Wiedział jedno, że teraz musi zapanować nad sobą. Jest przecież silny.
Myśl!
Oczywiście, że tę opowieść znał. A jakże miałby jej nie znać. Wszyscy dworzanie ku swojej przestrodze ją znali na pamięć. Lapus był jednym z naczelnych generałów armii Czarnego Pana. Mimo to, gdy zawiódł zaufanie swojego władcy, został zgładzony wraz z rodziną. Popełnił straszliwy błąd. Odmówił Imperatorowi posłuchu, gdy władca wydał rozkaz generałowi, by jego podwładny zrównał z powierzchnią ziemi miasta i wsie. Region został podbity przez wojska dowodzone w kampanii przez generała Lapusa. Ten jednak, nie wiedzieć czemu, nie mógł się pogodzić z tym, że ma wszystko, co żywe oraz wartościowe wyrżnąć i zniszczyć. Uważał to za megalomanię i głupotę. Udowadniał wśród zauszników Imperatora, a zapewne któryś z nich mu się przysłużył, że zamiast mordować, należy pokonanych wykorzystać, jako darmową siłę roboczą na rzecz Marchii. Natomiast dopiero najsłabsze jednostki powinno się zamknąć w obozach, wykorzystać do cna i dopiero na końcu, gdy nie będzie z nich pożytku, zgładzić. Po za tym, wywodził, że wykonując ten rozkaz straci cenny czas, a co za tym idzie inicjatywę strategiczną w prowadzonej wojnie. Nigdy potem Lapusa nie ujrzano, tak samo jak i jego rodziny. Po tych wydarzeniach Imperator rozpowszechnił pogląd wśród poddanych, że ten kto sprzeciwi się jego woli skończy swój marny żywot tak samo, jak niepokorny generał Lapus wraz z rodziną.
„Koniec ze mną „ – pomyślał.
– Panie znam tę opowieść. – załkał.
– Świetnie, skoro ją znasz to teraz pozwól mi zrozumieć, co się właściwie stało z moim ulubionym niziołkiem !? – zasyczał Imperator. A właściwie nie wiadomo było, co tak naprawdę zasyczało. W sali nadal był sam. Głos władcy ciągle słyszał intensywnie. Czuł się tak, jak gdyby Imperator był wewnątrz jego świadomości a wszystko wokół niego syczało.
– Panie, służyłem ci przez wszystkie lata służby dla Marchii wiernie, jak pies. Panie, wykonywałem bez szemrania wszelkie twoje polecenia i proszę byś wysłuchał swego jedynego, lojalnego sługi – prawie łkał swoimi załzawionymi oczami Rodgar de Zuuw.
Nastała trudna do zniesienia cisza. Trwała na tyle długo, by powtórnie obleśny strach swoimi przebrzydłymi mackami  mógł nim zawładnąć.
– Czy masz świadomość Rodgarze, że przez twoją głupotę, nieodpowiedzialność a przede wszystkim nieudolność znów mam te sny? Co ja mówię sny, to są koszmary! Ten młodzieniec w bajecznie kolorowych girlandach kwiatów na szyi i ja. Lecz ja na końcu tego snu ginę! Rodgarze! Rozumiesz to: umieram !? A ja przez wzgląd na swojego ojca a zarazem mego pana, nie wspominając o mojej misji, jaką mam do wykonania przecież nie mogę zejść z tego świata. Ty natomiast… – świdrujący głos wbijał się coraz bardziej klinem braku jakiejkolwiek empatii, brakiem emocji i całkowitą bezdusznością w świadomość Rodgara. Ten głos w jego głowie stawał się coraz bardziej nieznośny – …obiecywałeś mi, że tego koszmaru już nigdy nie będę miał, że tą małą błahostkę, jaką dla ciebie jest ten przeklęty niziołek, w moim wiecznym życiu, zlikwidujesz skutecznie, czyż tak nie było?
– Panie tak było i tak jest. Przecież to jeszcze nie jest koniec… Ja przedsięwziąłem odpowiednie kroki. Jesteśmy już blisko….Hrrrrrr….  –  zaskrzeczał Rodgar.
Jakaś niewidzialna siła uniosła go nad posadzkę, trzymając mocno za gardło. Nogi de Zuuw śmiesznie wierzgały w powietrzu. Oczy zaczęły wychodzić z oczodołów a żyły nabrzmiały na skroniach.
– Rodgarze, wiem, jakie kroki przedsięwziąłeś. Ale mam wrażenie, że nie rozumiesz jednego: straciłem do ciebie, jako do swego wiernego sługi, zaufanie. Czyż mogę mieć je nadal? Zwłaszcza w chwili, gdy jesteś tak nieudolny i nie potrafisz zlikwidować tak małego problemu dla rozwoju mojego imperium oraz rozwoju władzy mego ojca nad tymi istotami? Czy jesteś w stanie zrozumieć, co żeś uczynił?
Niewidzialna dłoń coraz mocniej zaciskała się na szyi Rodgara. A on sam, na sekundy, jak mu się wydawało, przed jego nie chybną śmiercią, zaczął dostrzegać, jak materializuje się Imperator. Imperator o wyglądzie mu wcześniej nieznanym. Początkowo dostrzegł rękę, która trzymała go brutalnie za gardło, dalej powoli zauważał jego tułów, głowę i wreszcie nogi. Tuż przed nim stał młodzieniec o przepięknej, wręcz boskiej, niemożliwej do opisania jakimkolwiek językiem oraz słowami – urodzie. Panicz o blond włosach lśniących niesamowitą, nadprzyrodzoną aurą, pięknie wyrzeźbionym ciele oraz idealnym zarysie muskulatury. W oczy przerażonego skazańca od fizyczności władcy biła oślepiająca łuna. Zanim wzrok Rodgara się do niej przyzwyczaił musiał w pierwszej chwili zamknąć swoje powieki. Wreszcie, kiedy mógł bez obaw o nabawienie się ślepoty, spojrzeć na Imperatora wydało mu się, iż na moment, całkiem przypadkiem spotkały się ich źrenice. To ulotne mgnienie mu wystarczyło, by stwierdzić z przerażeniem, że nic w nich nie dostrzegł poza wszechogarniającą wszystko pustką. Panowała tam tylko przeraźliwą ciemność, która była jedyną przyszłością tego świata. Po chwili zdał sobie sprawę z tego, że jednak w tych pustych źrenicach coś ujrzał, jakby pojedynczy przebłysk – było w nim zawarte cierpienia tysięcy uwięzionych dusz, które zostały pochłonięte przez odmęty piekła na ołtarzach ofiarnych poświęconych jego ojcu.
Po tym, co w tej przeraźliwej chwili swego życia doświadczył, wiedział i był w pełni świadom tego, co jest treścią duszy Czarnego Pana. Zdał sobie sprawę z tego, co go czeka a także inne istoty tego świata pod rządami Imperatora. Przyszłość była nieciekawa, bowiem był nią tylko ocean nicości, w którym była zatopiona na całą wieczność jego dusza oraz innych istot światła.
Skumulowane składniki wszelkiego zła w jego monarsze zatrwożyły Rodgara. Właśnie w tej kruchej dla jego życia chwili odkrył, że Imperator nie może być istotą z krwi i kości, że to jest wyłącznie straszliwa świadomość boga ciemności w zawładniętym przez niego ciele. Zdał sobie również sprawę z tego, iż owa istota jest tak naprawdę bramą do piekieł, do zła w najczystszej, pierwotnej postaci. Teraz już wiedział, był wręcz tego pewien, że to zło nadciągało z najgłębszych pokładów cierpienia, jakie zadano istotom pochłoniętym przez piekło. W końcu też dotarło do niego,  że  siłą napędową zła są niewybaczalne grzechy stworzeń światła wchłaniane przez apokaliptyczną istotę tego świata, ojca Imperatora –  Szatana.
Niespodziewanie dla Rodgara de Zuuw, jak mu się wydawało, gdy miał zostać ostatecznie unicestwiony przez Czarnego Pana, ręka trzymająca go za gardziel zelżyła swój uścisk i rzuciła z olbrzymią siłą do tyłu. Odbił się od drzwi wejściowych do sali tronowej, by wreszcie ześlizgnąć się po nich w dół aż do posadzki. Gdy łapczywie łapał powietrze w zaciśnięte płuca dotarło do niego, że będzie jednak żył.
– Rodgar, masz ostatnią szansę. – zasyczał w jego ostatnich chwilach świadomości Czarny Władca.
Zło, które o mało go nie zabiło, zdematerializowało się i zniknęło. Wiedział tylko jedno, że musi wykorzystać tę ostatnią szansę daną mu przez Imperatora. Inaczej jest zgubiony za życia a zapewne i po śmierci przepadnie jego dusza.
Potem już nic nie pamiętał. Stracił przytomność.

Ciąg dalszy:
http://darkarposwiecenie.blogspot.com/2014/10/sinoe-musimy-natychmiast-znalezc-jakies.html

wtorek, 21 października 2014

***

Rozejrzał się po pobojowisku. Po za ciałami, poległych w walce bandytów, w oddali zauważył małego człowieczka przywiązanego do drzewa. Na pierwszy rzut oka wzrost tej istoty musiał być lichy, świadczyły o tym jego krótkie nóżki, zresztą, jak i niewielka postura. Lecz, na pewno, ten dziwny niziołek a może karzeł, tego do końca nie mógł być pewien, wyróżniał się w porównaniu do innych znanych mu istot z tego świata dużym nochalem oraz okropnie odstającymi uszami. Te dwie cechy jego fizjonomii górowały nad całą resztą cech osobowych tego dziwoląga. Wzbudzały, wręcz, niezdrowe zainteresowanie obserwatora, skupiały na sobie całą uwagę gapia. To samo spotkało Darkara. Zdumiał go ten niesamowity widok. Jakby tego było mało całości wyglądu, jak mu się wtedy wydawało – temu wybrykowi natury, dopełniały pucułowate policzki. Widok był dość osobliwy, a zarazem można by rzec, wręcz tragikomiczny dla posiadacza tej przedziwnej urody.
Darkar, gdy w końcu ochłonął, ostrożnie a zarazem powoli ruszył w kierunku więźnia. Pomimo ostatecznego zwycięstwa nad bandytami nie mógł być pewien, że wybił już wszystkich. Dlatego, nauczony dotychczasowym doświadczeniem, był czujny i rozglądał się uważnie wokół siebie. Reagował na każdy dobiegający go z oddali odgłos. Z zasady zawsze był przygotowany na niespodziewany atak. Tak go uczono i ta wyszkolona przezorność go wielokrotnie uratowała przed śmiercią. Gdy ostatecznie upewnił się, że jest bezpieczny, począł na nowo interesować się tą niesamowitą, unieruchomioną istotą. Zbliżył się do tego osobliwego, nie spotkanego nigdy wcześniej w jego życiu, a przecież wiele dotychczas widział i wiele dotychczas zwiedził na tym świecie, stworzenia.
Gdy wreszcie dotarł do uwięzionego człowieczka przyjrzał mu się z nieskrywaną ciekawością, z bliska. Mógł dostrzec egzotyczne szczegóły jego twarzy wcześniej niezauważone ze znacznej odległości: wielce rumiane policzki, srodze piegowatą twarz i nienaturalnie wydatne usta. A włosy miały kolor dojrzałej przed żniwami pszenicy.
Przypatrywał się, temu odmieńcowi, ze szczególną uwagą i nie krył zaskoczenia, że nie jest w stanie określić rasy tej istoty. Po głowie kołatało mu się jedno pytanie: „ Co to za jeden?”
 Zapewne to wyjątkowe zainteresowanie nie mogło umknąć uwadze związanej istoty, która pomimo tego, w ogóle, na przybysza w jakikolwiek sposób nie reagowała. Darkar wreszcie całkowicie skołowany z czym ma do czynienia, ciekawy, jak nigdy dotąd, nie wytrzymał i wypalił prosto z mostu.  – Coś ty za jeden? – W pierwszej chwili więźnia, jak gdyby nie zainteresowało pytanie wojownika i nadal patrzył się gdzieś przed siebie. W końcu odwrócił wzrok na zbrojnego i niewinnie zaszczebiotał:
– Ja? – zapytała się wojownika ta osobliwa istota. – Ja… – zająknęła się przy tym, jakby celowo przedłużając tą niewygodną dla każdego z nich ciszę. Jednak, żeby było jeszcze bardziej interesująco, tego Darkar nie mógł być do końca pewien, niziołek jeszcze bardziej poczerwieniał na twarzy. „Ale czy aby na pewno?” –  pomyślał orężny przypatrując się uważnie człowieczkowi.
–  Ja nazywam się Darkar ! – zbrojny wskazał palcem siebie. W ten sposób chciał onieśmielić swojego rozmówcę. –   Darkar ! – powtórzył.
– Wiem, wiem kim ty jesteś do cholery! – niespodziewanie zniecierpliwił się mały koleś. – Czy ty wiesz o tym, że czekam na tym bagnie na ciebie od kilku dobrych dni! – podkreślił intonacją głosu szczególnie słowo: dni. – Czy ty masz świadomość tego, ile komarów dzięki twojej opieszałości pożywiło się mną!? – wykrzyczał jednym tchem więzień.  –  Wybacz, ale nienawidzę przelewu krwi. A tutaj tyle jej wokół… – mały człowieczek z obrzydzeniem wykrzywił swoją osobliwą twarz. – Gdy ją widzę, szczególnie, w takich ilościach, jak tutaj, zaczynam się mocno denerwować. W takich trudnych dla mnie okolicznościach jestem nienaturalnie rozhisteryzowany i nader czepialski. – na koniec fuknął na swoje usprawiedliwienie.
Darkar z niedowierzaniem spojrzał na malca. Zaniemówił. Nie bardzo wiedział, co teraz powinien pomyśleć o tej osobliwej sytuacji lub jak powinien się zachować. On przecież tego malca w ogóle nie znał. Nie przypominał sobie, by kiedykolwiek zostali sobie przedstawieni. A takiego odmieńca z całą pewnością, by zapamiętał. Natomiast niziołek zachowywał się tak, jakby go znakomicie znał! Prawdę mówiąc nie takiego zakończenia spodziewał się dla swojego snu.
–  Skoro wiesz kim jestem i czekałeś na mnie … – wojownik nie był w stanie sformułować sensownie pytania. Czuł się rozżalony i zaskoczony tym, co go spotkało. Przyznał się sam przed sobą, że nie spodziewał się takiego zakończenia swojego przerażającego majaku. – Ale to nie trzyma się kupy! Nie ma sensu! – wykrzyczał zdezorientowany Darkar. – To pewnie też wiesz, że musiałem tu przyjść na to bagno… Tak właśnie przyjść. Czy ty to rozumiesz ile lat musiałem o tym myśleć, jak długo się bałem, co uczynić by pokonać strach i ruszyć tutaj !? A co z moim snem, tym snem… Co z zakończeniem? Bo, co ty możesz wiedzieć o moim śnie. Zapewne nic. A ja się bałem tego bagna, tego, co mnie tutaj może spotkać, tego zakończenia, którego nie znałem! A tu co? Eh…Ty! – spojrzał wymownie na dziwoląga. – Czy więc ja tyle lat bałem się, właśnie, ciebie… ? – wyrzucił z siebie cały żal.
„ Ale czy na pewno mógł mieć pretensje do tego małego człowieczka akurat o tę sprawę ? „ – niepewnie przemknęło mu przez myśl.
– Sinoe Mnemeth, do twoich usług. – nie zrażony monologiem orężnego niziołek uśmiechnął się ku niemu, jak mogłoby się wydawać, nad wyraz szczerze. Już otwierał te swoje przerysowane usta, by coś rzec, gdy wtrącił mu się Darkar.
– Sinoe Mnemeth… Skąd ty w ogóle się wyrwałeś? – prychnął z niedowierzaniem zbrojny. – Zwiedziłem szmat tego świata, ale takiego jak ty odmieńca, muszę się przyznać, do tej pory nie spotkałem. Widziałem elfy, gnomy, czarne elfy, krasnoludy i nie wiadomo, co tam jeszcze, ale takiego jak ty to, absolutnie, jeszcze nie. Coś ty więc za jeden ? Czemu ta banda łotrów ciebie przyprowadziła i przede wszystkim czemu ty jesteś zakończeniem mego przeklętego koszmaru ? – dalsze słowa z emocji ugrzęzły mu w gardle.
– Jestem z daleka – stwierdził tonem osoby przekonanej o swoich racjach i nie znoszącej absolutnie żadnego sprzeciwu. – Jak ci już mówiłem wiedziałem o tym, że tutaj przybędziesz. Z tego też powodu, byśmy mogli się w końcu spotkać, pozwoliłem się tym bandziorom najpierw porwać a potem uwięzić. A wiedz, że jestem szczególnie znany Imperatorowi! I co nadal nie słyszałeś o mnie? – Sinoe zrobił efektowną pauzę, chcąc sprawdzić wrażenie, jakie na jego gościu wywarła ta informacja. Wpatrzył się głęboko w oczy wojownika tym swoim magnetycznym wzrokiem. Najwidoczniej jednak to, co ujrzał nie usatysfakcjonowało Sinoe. Najprawdopodobniej nie dostrzegł w nich nic, co by wskazywało, że naprawdę go zna albo przynajmniej o nim słyszał. – To może chociaż o przepowiedni Hironiusza słyszałeś? – nie dawał za wygraną.
– Przepowiednia Hironiusza mówisz. Mhhh…  –  Darkar się zamyślił. Słyszał, niestety, zbyt wiele. Nazbyt ona go dotknęła tak samo, jak i jego najbliższych. Nigdy nie pogodził się ze śmiercią swoich rodziców oraz swojej małej, ukochanej siostrzyczki. Nigdy nie pogodził się z tym, że jacyś bandyci w upiornych maskach z jego powodu, tak przynajmniej przypuszczał, wyrżnęli całą rybacką wieś, w której mieszkał. Zabili bez litości wszystkich. Tylko on miał to szczęście, że przeżył  tą rzeź. Uratowało go to, że poszedł, a był to dzień urodzin jego siostry, dla niej po przewspaniały prezent z wnętrza samego boru. Potem ze skraju lasu podczas masakry sadyby patrzył skulony i przerażony tym, co tam się działo. Tak spędził kilka dni w lesie ukrywając się tam ze strachu, zanim odważył się wrócić do wioski. A tam zastał wyłącznie zgliszcza a wśród nich bestialsko okaleczone ciała, wokół leżały tylko trupy… Był wszak istotną częścią tego proroctwa, jak powiadali jego rodzice. Początkowo tego nie rozumiał, co łączyło jego osobę z przepowiednią. Dojrzewał do tego, by to odkryć. Jakiś czas temu postanowił nawet uciec od swojego losu, jaki był mu sądzony. Pragnął zapomnieć o tym wszystkim i zacząć życie od nowa. Cóż, zdał sobie jednak sprawę z tego, że los, jaki został mu przypisany w gwiazdach, znów go dogania; że znów śmierć i pożoga będzie za nim kroczyć, jak bywało to wcześniej. Zastanawiał się wielokrotnie czy ma jakąkolwiek szansę się od tego kiedykolwiek uwolnić. Był coraz bliższy stwierdzenia faktu, oczywiście czym dłużej o tym myślał, że nie ma dla niego innego wyjścia. To po prostu przeznaczenie wyznaczyło mu ostateczną drogę życia. – A coś tam słyszałem.  – nieumiejętnie skłamał.
– Nie, Darkarze! – Sinoe świdrującym wzrokiem patrzył się prosto w oczy wybawiciela. Jego wzrok pomimo lichej postury i niskiego wzrostu miał w sobie olbrzymią siłę, jakiej trudno było się spodziewać po tej cherlawej istocie. Zbrojny nie mogąc tego spojrzenia wytrzymać, odwrócił swój wzrok. Udawał, że patrzy w ziemię.  –  Skoro tutaj jesteś to znaczy tylko jedno, że to ty jesteś tym wybrańcem, na którego tutaj czekałem! Jesteś mścicielem, jesteś częścią planu Księgi Stworzenia. Wszak o tym wiesz, bo – od tego wyznaczonego ci przez siły wyższe niż bogowie  – losu, cały czas uciekasz. Ale czy zdołasz? – uśmiechnął się do Darkara. Po krótkiej przerwie na  podkreślenie wagi swoich słów kontynuował swoją wypowiedź. –  Jednak przed tym, co ci przypadło w udziale nie jesteś w stanie umknąć. Ta siła sprawcza zawsze ciebie odnajdzie gdziekolwiek byś był. Tak samo, jak odnalazła mnie i ofiarowała mi, wbrew mej chęci i woli, moją rolę, jaką mam do wypełnienia. Nie mieliśmy tak samo jak i ja, tak samo i ty, w tej materii żadnego wyboru, a cierpienie zostało wpisane w nasze życie, jako coś naturalnego. Lecz nie to jest najbardziej okrutne a zarazem straszne w tym wszystkim, co nas dotyka. Gorsze jest bowiem to, że prędzej czy później nadchodzi taki moment, kiedy każdy z nas musi sobie zdać sprawę z tego, iż nie ma już drogi odwrotu.  –  Niziołek na chwilę umilkł. Nadal wpatrywał się w Darkara tymi swoimi niesamowitym oczami, jakby czekał na znak ze strony orężnego. Jednak wybawiciel malca nie zmiennie milczał, nie robiąc sobie nic z monologu Sinoe. Dziwny człowieczek mimo tych przeciwności nie dawał za wygraną. –  Na tobie spoczywa zadanie z nas wszystkich najważniejsze a zarazem ponosisz największą  odpowiedzialność za to, czy się wypełni plan przeznaczenia wobec nas oraz innych równoległych światów. Musisz sprawić, by ten świat, który został zachwiany wieki temu, znów powrócił do oczekiwanej przez przeznaczenie równowagi ! – Ściszył głos do szeptu. Oddech mu się wyrównał po bardzo emocjonalnej wypowiedzi. –  Darkarze zrozum że, ja też długi czas nie mogłem się pogodzić ze swoją rolą w tym planie. Wręcz broniłem się przed tym, by cokolwiek uczynić w tej słusznej sprawie. Przeklinałem swoją dolę i dzień kiedy ją poznałem. Wpierw straciłem wszystko, co było dla mnie najważniejsze. Potem pragnąłem śmierci, jako wybawienia. W końcu zrozumiałem, że to moje poświęcenie jest warte tego, by o to, co wyznaczył nam los walczyć. Uświadomili mi to ci, którzy zawierzyli przepowiedni Hironiusza i oddali się jego opiece. Uwierz, że każde z nas musiało coś ważnego poświęcić tak samo, jak ja i ty. Teraz Darkarze nasza kolej. Rola w tej misji jaką mamy do spełnienia od tej chwili jest pierwszoplanowa. A ty musisz się z tym, czy tego chcesz czy nie, zmierzyć.
– Ciii… – Darkar przytknął palec do ust. – Ktoś się tu zbliża. Któż to może być? Może coś wiesz na ten temat Sinoe? – zapytał się niziołka. Ale prawda też miała inne oblicze: był szczęśliwy, że dzięki nieproszonym gościom nie będzie musiał odpowiadać na trudne pytania. A był pewien, że w końcu by padły.
– Ich przywódca coś wspominał o tym, że mają tutaj przybyć jacyś konni, którzy byli mną zainteresowani. Wydaje mi się, że mieli mnie sprzedać za spore pieniądze. Zapewne kupcy tutaj się zbliżają. Podobno wcześniej, gdy próbowali mnie wydać zausznikom Imperatora o mało nie zostali zarżnięci. Ledwo uszli z życiem. To wszystko, co wiem. Niechcący podsłuchałem ich rozmowę stąd moje przypuszczenia.
Darkar spojrzał na wielkie, odstające uszy Sinoe.
– Mówisz, że przypadkiem usłyszałeś? – mruknął rozbawiony.
Sinoe znów jakby się zmieszał. Darkar powtórnie odniósł wrażenie, że niziołek bardziej się zaczerwienił. Ale i tym razem nie był do końca tego pewien. Tak mu się po prostu wydawało.
– No tak tylko przypadkiem … – Sinoe spuścił niewinnie wzrok i wpatrzył się w ziemię.
Wojownik nie tracąc cennego czasu sprawnie przeciął więzy z nadgarstków oraz nóg małego człowieczka. Ten po chwili wstał i po ekspresowej gimnastyce rozruszał zdrętwiałe członki. Zbrojny nie czekając na to, aż Sinoe będzie gotów, pociągnął go bezceremonialnie za rękę w kierunku skraju lasu. Tam zamierzał się ukryć wraz z nowym kompanem.

Ciąg dalszy:
http://darkarposwiecenie.blogspot.com/2014/10/zosta-wezwany-do-cytadeli-w-trybie.html

piątek, 17 października 2014

***

Gareth był zszokowany rozwojem wypadków w tym boju. Miało być tak miło i przyjemnie, nawet rozrywkowo a tu, proszę, dosięgła jego chłopców niespodziewana śmierć. Nie przewidywał porażki w tak krótkim czasie. Jednak wystarczyło się rozejrzeć tutaj na polanie, by bez trudu dostrzec dwóch jego kompanów leżących w kałużach krwi. Nie mógł tego pojąć, jak to było możliwe. Nie zdążyli się nawet właściwie ustawić do ataku na tego diabła wcielonego, gdy niespodziewanie ich nieprzyjaciel nie wiadomo kiedy i jak ich napadł. Nie byli w stanie dostrzec jego skoordynowanych ruchów. Był tak niewiarygodnie szybki. Wiele przeżył w swoim życiu, ale czegoś takiego do dnia dzisiejszego nie widział. W umyśle Garetha błądziła tylko jedna myśl: w jaki sposób w oka mgnieniu zostali zarżnięci jego kumple. Nie znał logicznej odpowiedzi na to pytanie. Coraz bardziej miał nie odparte przeczucie, że tym razem nie wyjdą cało z tej kabały. Pomimo całej mizerii jaką dotychczas zaprezentowali w czasie tej walki, pragnął zginąć, ale tak, jak na wojownika przystało w twardej i zażartej potyczce a nie tak, żeby zostać zarżniętym, jak bezbronne ciele w marnej jatce.
Przez myśl hersztowi bandy, w trakcie szukania, jak najlepszej pozycji do obrony, przemknęło to natarczywe w kółko powtarzane pytanie – „Jak to możliwe?”
Przecież byli najemnikami bez sumienia. Walczyli w wielu wojnach na tym świecie a w zabijaniu byli, można by rzec z wielką satysfakcją, profesjonalistami. Zatem co mogło ich spotkać złego? A teraz, no cóż, trafiła kosa na kamień. Gdy porównywał wyszkolenie napastnika i swoje, targały nim coraz większe wątpliwości o sens dalszej walki z tym kimś. Pewny był jednego, że w konfrontacji ze  swoim przeciwnikiem są zatrważająco wolni a umiejętności w fechtunku mają marne.
A przecież ci których wyłuskał na swoich kompanów,  jak mu się do tej pory wydawało, pośród największych szumowin z pogranicznego Nadal, nie mieli sobie równych. Jakością wyszkolenia, bitnością, zadziornością i odpowiedzialnością za siebie nawzajem wytypował wręcz, nie bał się użyć tego słowa, doskonałą czołówkę, która spełniła wszelkie jego wygórowane oczekiwania pośród tamtejszych zbirów. A w tym nadgranicznym grodzie, jak może zapewnić każdego pytającego lub nie zorientowanego w tej materii laika, przebywa niedościgły kwiat łotrów oraz zawadiaków z tej części świata. Mógł zatem przebierać pośród chętnych, jak chciał i do dziś wydawało mu się, że wybrał najlepszych z pośród najlepszych do swojej bandy. Życie jednak zweryfikowało jego pewność siebie. Trafili na lepszego od siebie. A przecież w opinii wielu z tych, którzy mieli o tym wszystkim pojęcie miał dobre oko i talent, znane w całej  Wschodniej Klimazonii.
Seth, który wśród nich był najwyższy, próbował w tym czasie zaatakować od tyłu tę nieosiągalną dla nich istotę, a może tego ducha… Któż z całą pewnością mógł to wiedzieć. Natarcie, jakie wykonał spełzło na niczym. Nawet Gareth, obserwując przez ułamek sekundy szarżę swojego druha pomyślał przez chwilę, że oto miecz sprawiedliwości w końcu zatryumfuje nad tym czymś i pomści śmierć ich dwóch towarzyszy broni. Wręcz przysiągłby, że już widział ostrze rozpłatujące ich przeciwnika na pół, ale… Nic się takiego nie wydarzyło. Miecz przeciął tylko powietrze. Nim herszt bandy się zorientował został zaatakowany przez tę zjawę. Nieznajomy wykonał natarcie, kontrolując całkowicie swój środek ciężkości. Ale Gareth to wychwycił kątem oka, mimo olbrzymiej szybkości z jaką atak został przeprowadzony, wykonał zasłonę i przeszedł do odpowiedzi licząc, że trafi go pchnięciem. Lecz nic z tego nie wyszło z tej prostej przyczyny, że jego przeciwnika tam już nie było. Wojownik,  zanim Gareth wykonał jakiekolwiek dźgnięcie, usunął się z jego drogi ataku. Przywódca zbirów przez to spartaczone uderzenie stracił równowagę a to go w ostatecznym rozrachunku zgubiło. Nim się zorientował otrzymał cięcie szablą przez plecy. Oto poległ już trzeci bandyta.
Seth miał już dość. Zdał sobie w końcu sprawę z tego, że jego czas nadszedł i nic nie jest w stanie na to poradzić. Wiedział też jedno, że w dotychczasowym życiu wielu innych, słabszych od siebie, wielokrotnie, z premedytacją uśmiercił, bo był od nich po prostu lepszy i silniejszy. Więc nie mógł oczekiwać, że zawsze będzie zwyciężać. Musiał nadejść ten czas porażki. Wyznawał filozofię podobnych mu awanturników: każdy z nich w końcu osiąga kres swej drogi, ponieważ trafia na znakomitszego oraz mocniejszego od siebie. Najwidoczniej w jego przypadku nadeszła już ta chwila. Więc nie pozostaje mu nic innego, jak  pogodzić się z tym. Przecież jego los wypełnił się. Nic przecież na to nie poradzi. Po prostu tak musi być.
Klęknął. Oparł się dłońmi o swój miecz. Pochylił głowę i wzrok wbił w ziemię. Nieznajomy stanął nad nim, kończąc swój taniec śmierci.
– Daj mi honorową śmierć, śmierć żołnierza. Przynajmniej tyle możesz dla mnie uczynić. Kiedyś służyłem w wojskach gildii. – wycedził przez zęby Seth, jakby miał ochotę szybko się wytłumaczyć ze swojej, nietypowej prośby. Denerwował się. – Czy po śmierci jest druga szansa, wiecznego życia? – pomyślał nieśmiało.
Nieznajomy schował swoją szablę do pochwy. Wyciągnął za pasa sztylet o prostym i długim ostrzu. Nazywano tę broń sztyletem miłosierdzia. Służył bowiem do zadawania szybkiej agonii rannym na polu bitwy, by oszczędzić im cierpień.
– Kim ty jesteś, duchem? – zapytał Seth nieznajomego wojownika.
– Nie, takim samym człowiekiem, jak ty. A teraz jestem twoim przeznaczeniem, na które czekałeś całe swoje marne życie. – wyszeptał zbrojny.
– Honor – krzyknął Seth, oczekując na cios łaski, kończący jego awanturnicze życie.
I to było ostatnie słowo wypowiedziane przez bandytę. Orężny chwycił mocno za rękojeść sztylet o szerokim ostrzu i wbił z olbrzymią siłą w kark Setha. Zwyczajowo tak zadawano ostatnie pchnięcie dla godnego tej śmierci wojownika. Darkar uznał, że ten, którego zgładził zasłużył sobie na to, by w ten sposób odejść z tego świata. Był  przecież litościwy.
I to był koniec bandy Garetha.

Ciąg dalszy:
http://darkarposwiecenie.blogspot.com/2014/10/rozejrza-sie-po-pobojowisku.html